[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Był bardzo wy­soki i wynędzniały.Z przykrótkich rękawów sterczały mu kościste ręce, podarta bluza wisiała luźno na wą­skich ramionach.- Wy dezerterzy - powiedział cicho Andrzej.Czarny skinął głową.Rudy żachnął się.- Ty siedź cicho, Gabor.- Może mają co do żarcia.Andrzej rozłożył ręce.- Widzicie, że nie.Czujne spojrzenie rudego przylgnęło do zegarka na przegubie ręki Andrzeja.Ten cofnął się instynktow­nie.Mocniej przygarnął do siebie chłopca.- Trzeba iść - powiedział, nie spuszczając oczu z rudego.Ten zastąpił mu drogę.- Stój.- Co chcesz ode mnie?- Zdejmuj zegarek - syknął rudy.- Daj mu spokój, Jożko! - powiedział cicho czar­ny.Chciał odciągnąć towarzysza, ale ten odtrącił go brutalnie.- Zdejmuj zegarek! - powtórzył.- Nie zabierzesz mi go - powiedział Andrzej ci­cho, ale pewnie, jakby mówił do podwładnego.- Zdejmuj, bo.- Lufa karabinu podjechała na wysokość piersi Andrzeja.Na jej grzbiecie zadrgał matowy błysk, biegnący po metalu jak kulka rtęci."Oni dwa dni nic nie jedli" - pomyślał Andrzej i zsunął dłoń z ramienia chłopca.Rtęciowa kulka bły­sku jak gdyby powróciła na muszkę karabinu.- Daj spokój - usłyszał cichy głos chudego.Żoł­nierz na chwilę odwrócił oczy.Andrzej szybkim jak mgnienie ruchem złapał za lufę, odtrącił ją.W tej chwili padł strzał, głuchy łoskot wdarł się w ciszę.Andrzej dobrze wymierzonym ciosem ugodził rudego w brzuch.Jednym szarpnięciem wydarł mu karabin.Wtedy czarny doskoczył do niego z uniesioną kolbą.Chciał go ugodzić w głowę, ale kolba przecięła tylko powietrze.Musiał być bardzo słaby, gdyż zachwiał się po niecelnym ciosie.Andrzej uderzył w zaciśnięte na lufie palce.Chudy wypuścił karabin.- Nie ruszaj się! - wrzasnął Andrzej.Tamten cofnął się chwiejnym krokiem.Rozwarte strachem oczy wbił w wylot karabinu.- Nie strzelaj! - wykrztusił.Rudy poruszył się w kosówce.Jęknął cicho.- Wstawaj! - rozkazał Andrzej.- Nie strzelaj - powtórzył czarny dezerter.- Nie bój się - powiedział Andrzej.- Pomóż mu wstać - pokazał na rudego.Ten niezdarnie gramolił się, sapał i pojękiwał.Czar­ny podał mu rękę, wyciągnął go z kosówki.Rudy nie mógł złapać tchu.Otwierał szeroko usta jak ryba wy­rzucona z wody.Stękał.- A teraz wyrywajcie - powiedział dobitnie An­drzej.- Uciekajcie, żebym was w tej okolicy nie spot­kał, bo nie będę się bawił.Sprzątnę jak zające.Czarny zbierał pospiesznie porzucone na płasience rzeczy: koc, tornister, manierkę.Rudy ociągał się.Uśmiechnął się przymilnie.- Może byś zostawił jeden karabin.Bez karabinu zginiemy z głodu.- Ech.- Andrzej zaklął przez zaciśnięte zęby.- Żebyś mógł rabować i napadać.- My tylko na kozice - powiedział czarny zza ple­ców towarzysza.- Szkoda gadać.Zmiatajcie mi z oczu.I ostrzegam, że sprzątnę, jak spotkam.Twarz rudego sposępniała.Patrzył spode łba.- Grozisz?- Nie grożę, tylko przestrzegam.- Może się jeszcze spotkamy.- Przymrużył małe oczka i uważnie spojrzał na Andrzeja, jak gdyby chciał zapamiętać go dokładnie.- Chodź już, Jożko - powiedział czarny.Zarzucił tornister na ramię, a drugi podał rudemu.Ten zaklął cicho, lecz soczyście.Potem splunął i jęknął z wście­kłości.Odeszli z płasienki.Dopiero teraz Andrzej obejrzał się za siebie.Szukał Szymka, ale nie spostrzegł go w polu widzenia.- Szymek! - zawołał głośno.- Szymek, gdzie je­steś? - Odpowiedziała mu cisza, przerywana echem jego własnego głosu.- Szymek!Było pusto."Pewno się chłopiec przestraszył" - po­myślał.Obejrzał się, by sprawdzić, czy dezerterzy odeszli.Zobaczył ich na piargu.Stali, kłócąc się ze sobą.- Hej! - zawołał.- Wyrywajcie, bo poczęstuję na pożegnanie.Rudy roześmiał się szyderczo.- Do zobaczenia! Uważaj, żeby ci jaki kamień nie spadł na głowę.- Nie ma obawy! - odkrzyknął Andrzej.Tamten wzruszył ramionami, położył dłoń na ple­cach towarzysza i ruszył, pchnąwszy go lekko.Scho­dzili stromym zboczem, zasypanym piargiem.Kamienie usypywały się spod ich nóg i z hukiem toczyły się dnem żlebu.Andrzej czekał, aż znikną za załomem skalnej grzędy.Dopiero wtedy wrócił na płasienkę.Za­garnęła ją granica cienia, podnosząca się ku skalnym zrębom niby tafla ciemnej wody.W górze jarzyło się jaskrawe światło.Andrzej podniósł drugi karabin.Rozejrzał się.- Szymek! - zawołał pełnym głosem.Echo poto­czyło się po roztokach doliny.Nikt mu nie odpowie­dział.Targnął nim lęk."Co będzie, jeżeli chłopiec uciekł.jeżeli go nie znajdę." Ruszył w powrotną dro­gę.Nie wołał już głośno.Bał się, że strzał karabinowy mógł zaalarmować kręcące się w tej okolicy patrole.Gdy już okrążył turniczkę i zbliżał się do żlebu, w którym Szymek zjeżdżał po śniegu, spostrzegł, że kosówka na grzędzie poruszyła się lekko.Przyspieszył kroku.Z daleka zobaczył chłopca leżącego na kępie jaferu.- Szymek! Szymek! Co ci się stało? - powiedział zdyszanym głosem.Chłopiec uniósł głowę.Patrzał na Andrzeja nieprzy­tomnym wzrokiem.- Jesteś?.- wyszeptał.Andrzej przypadł do niego.Przygarnął go ramie­niem.Czuł drżenie drobnego ciała.- Jestem, chłopcze.Dlaczego uciekłeś?Mały poruszył bezdźwięcznie bladymi wargami.Po­tem z trudem wykrztusił:- Ja.ja.myślałem, że cię zastrzelili.- Widzisz, że jestem żywy i cały.Oj, głuptasie, mnie nie tak łatwo sprzątnąć.- Boję się.- Czego się boisz?- Tamtych dwóch.- Nie bój się.Już ich przegoniłem [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • personata.xlx.pl