[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Kocham cię, Medardzie!148Była to raz jeszcze przeklęta papuga.Mimowolnie spojrzałem w górę.Na balkonie siedziała Emilka z rudym bankierem.Ukło-nili mi się uprzejmie myślałem, że pęknę ze złości.Uczułem się kopnięty, tak samo jak nie-szczęśliwy Samson.Przypominam sobie, że jeden z jego pobratymców (z bajki wprawdzie)wyznał przy tej sposobności, że po dwakroć śmierć ponosi.Poszedłem prosto do domu; oświadczyłem, żem chory, przebaczyłem wspaniale żonie, poczym z załatwionym sumieniem położyłem się spać, choć było jeszcze bardzo wcześnie.W nocy przyśniło mi się, że mi Emilka siadała na głowie, że mi ze złości pryskały z oczuognie bengalskie, a rudy bankier przypatrywał mi się przez kółko skręcone z małpiego ogona.Skutkiem tego nabyłem przekonania, że sen istotnie bywa śmierci obrazem tak dalece się towszystko śmierci równało!.Nazajutrz pośpieszyłem dowiedzieć się o zdrowie Samsona, ale mi powiedziano, że zdechłtej samej nocy.Wiadomość ta tyle mię ucieszyła, że spotkawszy kogoś ze znajomych poży-czyłem od niego pięćdziesiąt złotych i poszedłem zjeść wytworne śniadanie u Bocqueta czyteż u Stępkowskiego, dobrze już nie pamiętam.W kilka tygodni potem, zagrożony nieco przez komornika, zmuszony byłem odwiedzić ru-dego bankiera, mianowicie z okoliczności pewnego wekslu poręczonego kiedyś tam na ko-rzyść boskiej Emilki.Co prawda nie prosił mię nawet siedzieć; począł mi tylko prawić mora-ły, których słuchałem niecierpliwie, w nadziei, że się rzecz skończy przedłużeniem terminuwypłaty.Stałem tedy pokornie, a on tymczasem siedział rozwalony w fotelu, a pod jego no-gami, czy dacie wiarę leżała starannie wyprawiona skóra władcy pustyni, bardziej jeszczeupokorzona ode mnie.Pozazdrościłem jej tylko złotych zębów i srebrnych pazurów, którymiuważano za stosowne dodać jej wdzięku czy dzwięku. I wartoż się urodzić mocarzem? pomyślałem wyszedłszy z niczym na to, żeby ci sia-dano na głowie, żeby o grzbiet twój wycierano sobie nogi i jeszcze jakie nogi! Ogromne,płaskie, guzowate nogi, chodzące tylko na giełdę i do cudzych kochanek.W jakiś czas potem wyczytałem następne ogłoszenie w Kurierku : Jest do sprzedania skóra l w i a , z głową t e g o ż .Bez trudności poznawszy w nim styl czarującej Emilki, pobiegłem czym prędzej wedługadresu, pewien, że tym sposobem trafię znowu na ślad jej, od dawna stracony.Jakoż nieomyliło mię przeczucie serca.Istotnie, ona to wyprzedawała się forsownie, zmuszona do tegoprzez komornika polującego na jej swobodę z rozkazu zdradzonego bankiera.Skóra lwia razjeszcze okazała się być skórą biednego Samsona; tylko, że nie miała już zębów ani szpon tak dalece kuszącą jest żądza marnego kruszcu! Niestety! Niestety! Ten, na którego ryk jedentruchlała niegdyś cała historia naturalna, sam teraz trząsł się od lada wiatru, zawieszony nasznurze od bielizny pomiędzy garnkiem i dymnikiem.Pokazywała go kupującym kucharka zpatelnią w ręku, a stróż w bramie opowiadał znajomym, że go już nawet mole napoczęły.I przypomniałem sobie przypowieść Salomonową, zapisaną w rozdziale IX, wierszu 4: Pies żywy lepszy jest niż lew zdechły.W lipcu 1872149ALBERT WILCZYCSKI1829 1900 W r.1856 ukazał się na półkach księgarskich obszerny jowialnogawędziarski anonimowyutwór powieściowy zatytułowany Kłopoty starego komendanta, który niezmiernie szybkozdobył sobie poczytność u czytelników ówczesnych i szeroko zasłynął, dzięki swoim moc-no zresztą przesadzonym zaletom literackim.Anonimowy autor nie zaspał gruszek w popiele i wykorzystując sukces owego pierwszegoutworu szybko dołączył doń kilka następnych, które począł teraz podpisywać jako ,,AutorKłopotów starego komendanta.Powieści jakoś nie chwyciły i autor na całe dziesięć lat po-żegnał się z niewdzięcznym piórem, rozbudzona żyłka pisarska nie dawała mu jednak spokojui zmusiła na koniec do ponownego wstąpienia w szranki literackie.Począwszy od r.1868 posypały się więc na nowo, tom za tomem, dziesiątki nowych po-wieści i opowiadań Miłość i recydywa, Historia mojej dubeltówki.Fotografie społeczne, Zpamiętników plotkarza itd., itd. i sypały w ten sposób prawie do samego zgonu autora, któ-rym okazał się, zdjąwszy po pewnym czasie maskę pseudonimu, były urzędnik warszawskiejKomisji Sprawiedliwości, pózniej ziemianin podlaski, a jeszcze pózniej ponownie urzędnik,tylko że galicyjski, niejaki Albert Wilczyński.Wychowanek szkół pińczowskich (gdzie umieścił akcję Kapitana-profesora), pózniej kieleckich(w tym z kolei mieście znalazł wzorki do Kłopotów starego komendanta), wszedł do literaturyprzypadkiem, czując po prostu jak sam to po latach określił ,,wewnętrzny przymus pisania.,,Pierwszy obrazek opowiadał skreśliłem bez żadnej myśli drukowania i tym bardziejbez planu na przyszłe, lecz skoro po umieszczeniu go w Bibliotece Warszawskiej opinia pu-bliczna wyraziła się o nim pochlebnie, ludzie uczciwi przyjęli go sercem i sercem do dalszejpracy zachęcili, czułem się w obowiązku pisania dalej i stąd powstał drugi i następne.Potwierdzenie tego charakterystycznego wyznania możemy znalezć w pózniejszych losachWilczyńskiego, który odrzuciwszy pióro po pierwszych niepowodzeniach, wziął je ponowniedo ręki dopiero za namową Władysława Aozińskiego, świetnego pisarza i rzutkiego redaktora Gazety LwowskiejTalent niewielki i mało oryginalny, powszechnie chwalony za swoją humorystykę , wistocie zaś tylko jowialny gawędziarz i szlachecki facecjonista, nie osiągnął Wilczyński wy-sokiego miejsca w dziejach literatury narodowej.Słabszy w większych utworach powieścio-wych, najlepsze swoje karty pozostawił w rodzaju gawędziarsko-nowelistycznym, w którymznalazł również zdolniejszego od siebie kontynuatora w osobie Juliana Wieniawskiego (Jordana).150KAPITAN-PROFESORObrazek ze wspomnień szkolnychNiech tam co chcą mówią wszyscy filozofowie, ja jednak powiadam, że młodość jest naj-piękniejszą kartą z całej księgi ludzkiego żywota.Ale nie ta młodość, broń Boże, gdy czło-wiek jeść, spać i płakać umie nie, ja tu chcę mówić o tym czasie nauki, gdy to patrzy się naświat różowo, gdzie swobodny umysł chłopaka, co lekcji się wyuczył, drwi sobie z całegoświata, bo nie obchodzą go troski rodziców, nie straszy głód i niedostatek, a żadne nieszczę-ście nie zapuszcza się głębiej do duszy.Dlatego też może owe lata najgłębiej sadowią się wnaszej pamięci, dlatego to zawsze ich wspomnienie odświeża umysł już myślącego poważnieczłowieka i nęci ku sobie jakąś serdeczną błogością nawet starca stojącego nad grobem.Wszystkie, choć najdrobniejsze odcienia z tego wieku stoją żywo przed duszą, każdy rystwarzy profesorów i współkolegów tak świeżo i jasno staje przed naszą wyobraznią, jakby-śmy przed chwilą dopiero na nich patrzeli; głos zdaje się brzmieć w uszach z całą mocą idzwiękiem, choć to, panie, obejrzawszy się za siebie, jak obszył czterdzieści lat zleciało
[ Pobierz całość w formacie PDF ]