[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Szlak, jak okiem sięgnąć, wydawał się wolny i przejezdny.I bezpieczny.Czego oni się boją, pomyślała.Scoia'tael? A czego się tu bać? Ja się nie boję elfów.Niczego im niezrobiłam.Elfy.Wiewiórki.Scoia'tael.Zanim Geralt rozkazał jej odejść, Ciri zdążyła przyjrzeć się trupom w strażnicy.Zapamiętała zwłaszczajednego - z twarzą zasłoniętą zlepionymi zbrązowiałą krwią włosami, z szyją nienaturalnie skręconą iwygiętą, ściągnięta w stężałym, upiornym grymasie górna warga odsłaniała zęby, bardzo białe i bardzodrobne, nieludzkie.Zapamiętała buty elfa, zniszczone i wytarte, długie do kolan, u dołu sznurowane, u góry zapinane na licznekute klamerki.Elfy, które zabijają ludzi, które same giną w walce.Geralt mówi, że trzeba zachować neutralność.AYarpen, że trzeba postępować tak, by nie musieć prosić o wybaczenie.Kopnęła kretowisko, w zamyśleniu grzebała obcasem w piasku.Kto i komu, komu i co powinien wybaczać? Wiewiórki zabijają ludzi.A Nilfgaard im za to płaci.Posługujesię nimi.Podżega.Nilfgaard.Ciri nie zapomniała, choć bardzo chciała zapomnieć.O tym, co wydarzyło się w Cintrze.O tułaczce,rozpaczy, strachu, głodzie i bólu.O marazmie i otępieniu, które przyszły pózniej, dużo pózniej, gdyodnalezli ją i przygarnęli druidzi z Zarzecza.Pamiętała to jak przez mgłę, a chciała przestać pamiętać.Ale to wracało.Wracało w myślach, w snach.Cintrą.Tętent koni i dzikie krzyki, trupy, pożar.I czarnyrycerz w skrzydlatym hełmie.A pózniej.Chaty na Zarzeczu.Osmalony komin wśród zgliszcz.Obok,przy nie tkniętej studni, czarny kot liżący straszną oparzelinę na boku.Studnia.%7łuraw.Wiadro.Wiadropełne krwi.Ciri przetarła twarz, spojrzała na dłoń, zaskoczona.Dłoń była mokra.Dziewczynka pociągnęła nosem, otarłałzy rękawem.Neutralność? Obojętność? Chciało jej się krzyczeć.Wiedzmin patrzący obojętnie? Nie! Wiedzmin ma bronićludzi.Przed leszym, wampirem, wilkołakiem.I nie tylko.Ma ich bronić przed każdym złem.A ja naZarzeczu widziałam, co to jest zło.Wiedzmin ma bronić i ratować.Bronić mężczyzn, by nie wieszano ich za ręce na drzewach, nie wbijano napale.Bronić jasnowłosych dziewczyn, by nie rozkrzyżowywano ich między wbitymi w ziemię kołkami.Bronić dzieci, by ich nie zarzynano i nie wrzucano do studni.Na obronę zasługuje nawet kot poparzony wpodpalonej stodole.Dlatego ja zostanę Wiedzminką, dlatego mam miecz, by bronić takich, jak ci z Sodden iZarzecza, bo oni mieczy nie mają, nie znają kroków, półobrotów, uników i piruetów, nikt ich nie nauczył,jak walczyć, są bezbronni i bezsilni wobec wilkołaka i nilfgaardzkiego marudera.Mnie uczą walki.Bymmogła bronić bezbronnych.I będę to robić.Zawsze.Nigdy nie będę neutralna.Nigdy nie będę obojętna.Nigdy!Nie wiedziała, co ją ostrzegło - czy była to nagła cisza padająca na las jak zimny cień, czy też ruch złowionykątem oka.Ale zareagowała błyskawicznie, odruchowo - odruchem nabytym i wyuczonym w borachZarzecza, wtedy, gdy uchodząc z Cintry, ścigała się ze śmiercią.Padła na ziemię, wczołgała pod krzakjałowca i zamarła w bezruchu.Byle tylko koń nie zarżał, pomyślała.Na przeciwległym zboczu wąwozu coś poruszyło się znowu, dostrzegła sylwetkę majaczącą, rozmazującąsię wśród listowia.Elf ostrożnie wyjrzał z zarośli.Odrzuciwszy z głowy kaptur, rozglądał się przez chwilę,50 nasłuchiwał, potem bezszelestnie i szybko ruszył granią.W ślad za nim wychynęło z gęstwy jeszcze dwóch.A potem ruszyli następni.Wielu.Długim rzędem, gęsiego.Około połowy było konno - ci jechali powoli,wyprostowani w siodłach, sprężeni, czujni.Przez chwilę widziała wszystkich wyraznie i dokładnie, gdy wzupełnej ciszy przesuwali się na tle nieba, w jasnej wyrwie w ścianie drzew, nim znikli, roztopili się wrozmigotanym cieniu kniei.Znikli bez szmeru i szelestu, jak duchy.Nie tupnął ani nie prychnął żaden koń,nie trzasnęła gałązka pod stopą ani podkową.Nie brzęknęła broń, którą byli obwieszeni.Znikli, ale Ciri nie poruszyła się, leżała przypłaszczona do ziemi pod jałowcem, starając się oddychać jaknajciszej.Wiedziała, że może ją zdradzić spłoszony ptak lub zwierz, a ptaka lub zwierza mógł spłoszyćkażdy szmer i każdy ruch - nawet najmniejszy, najostrożniejszy.Wstała dopiero wtedy, gdy las uspokoił sięzupełnie, a wśród drzew, między którymi znikły elfy, zajazgotały sroki.Wstała po to tylko, by znalezć się w silnym uchwycie ramion.Czarna skórzana rękawica spadła na jej usta,stłumiła krzyk przestrachu.- Bądz cicho.- Geralt?- Cicho, mówiłem.- Widziałeś?- Widziałem.- To oni.- szepnęła.- Scoia'tael.Tak?- Tak.Szybko, do koni.Patrz pod nogi.Ostrożnie i cicho zjechali ze wzgórza, ale nie wrócili na trakt, zostali w gęstwinie.Geralt rozglądał sięczujnie, nie pozwolił jej na samodzielną jazdę, nie oddał wodzy kasztana, prowadził go sam.- Ciri - powiedział nagle.- Ani słowa o tym, cośmy widzieli.Ani Yarpenowi, ani Wenckowi.Nikomu.Rozumiesz?- Nie - burknęła, opuszczając głowę.- Nie rozumiem.Dlaczego mam milczeć? Przecież trzeba ich ostrzec.Za kim my jesteśmy, Geralt? Przeciw komu? Kto jest naszym przyjacielem, a kto wrogiem?- Jutro odłączymy się od konwoju - powiedział po chwili milczenia.- Triss jest już prawie zdrowa.Pożegnamy się i pojedziemy naszą własną drogą.Będziemy mieli nasze własne problemy, własnezmartwienia i własne trudności.Wtedy, mam nadzieję, przestaniesz wreszcie próbować dzielić mieszkańcównaszego świata na przyjaciół i wrogów.- Mamy być.neutralni? Obojętni, tak? A jeśli napadną.- Nie napadną.- A jeśli.- Posłuchaj mnie - odwrócił się ku niej.- Jak sądzisz, dlaczego transport o tak dużym znaczeniu, ładunekzłota i srebra, sekretna pomoc króla Henselta dla Aedirn, eskortowany jest przez krasnoludów, a nie przezludzi? Ja już wczoraj widziałem elfa, który obserwował nas z drzewa.Słyszałem, jak przeszli w nocy obokobozu.Scoia'tael nie zaatakują krasnoludów, Ciri.- Ale są tu - mruknęła.- Są.Kręcą się, otaczają nas.- Ja wiem, dlaczego oni tu są.Pokażę ci.Raptownie obrócił konia, rzucił jej wodze.Trąciła kasztana piętami,ruszyła szybciej, ale gestem rozkazał jej zostać z tyłu.Przecięli szlak, wjechali znowu w knieję.Wiedzminprowadził, Ciri jechała śladem.Obydwoje milczeli.Długo.- Spójrz - Geralt wstrzymał konia.- Spójrz, Ciri.- Co to jest? - westchnęła.- Shaerrawedd.Przed nimi, jak daleko pozwalał widzieć las, piętrzyły się gładko ociosane bloki granitu i marmuru ostępionych, zaokrąglonych przez wichry krawędziach, ozdobione wzorami wyługowanymi przez deszcze,spękane, potrzaskane przez mrozy, porozsadzane korzeniami drzew.Wśród pni błyskały bielą złamanekolumny, arkady, resztki fryzów oplecione bluszczem, otulone grubą warstwą zielonego mchu.- Tu był.zamek?- Pałac.Elfy nie budowały zamków.Zsiądz.Konie nie poradzą sobie wśród gruzów.- Kto zniszczył to wszystko? Ludzie?- Nie.Oni.Zanim odeszli.- Dlaczego to zrobili?- Wiedzieli, że już tu nie wrócą.To było po drugim starciu między nimi a ludzmi, ponad dwieście lat temu.Przedtem wycofując się zostawiali miasta nie tknięte.Ludzie budowali na elfich fundamentach [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • personata.xlx.pl