[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dano mi do pomocy jakiegoś inżyniera z Warszawy przysłanego przez Westrycha.Jedliśmy repetę codziennie obaj.Jedzenia było na bloku pod dostatkiem.Fasowano na wszystkich, a niektórzy chorzy już nic do ust wziąć nie chcieli.Inżynier z Warszawy zaraził się tu grypą.Przyjęty do szpitala na tym samym bloku, w warunkach, jakie były wtedy w HKB, w strasznych wszach, wkrótce zakończył życie.Robotę z listwami kończyłem już sam jeden.Niebawem przyszła i na mnie kolej.Zaraziłem się jakąś grypą czy przemarzłem na apelu.Zima była dość ostra.Mieliśmy już co prawda wydane jeszcze przed Bożym Narodzeniem płaszcze, lecz z “Ersatzu”, bez podszewki – bardzo słabo chroniły od mrozu.Walczyłem z chorobą przez kilka dni.Miałem gorączkę, która dochodziła wieczorami do 39 stopni, tak że zostałbym przyjęty do szpitala nawet bez żadnej protekcji.Jednakże pójść do szpitala nie chciałem.Były tego dwa powody – straszliwe wszy w szpitalu i koniec z pracą w stolarni.Broniłem się więc, jak mogłem, lecz choroba uczepiła się mnie mocno i nie chciała ustąpić.Najgorsze było stanie na apelach z rozpaloną głową, gdy przeszywany byłem wiatrem.Nie wiem, jakby się te zapasy skończyły.Zdecydowała o tym rzecz zupełnie inna.Na bloku, na pierwszej sali mieliśmy nadal możliwe stosunki.Po sztubowym Droździe, przyszedł inny – Antek Potocki.Niektórzy z nas pełnili różne funkcje sprzątających.Do mnie należały: okna, drzwi i lampy.Wszystko by było na bloku możliwe, gdyby nie to, że byliśmy już wszyscy nieco zawszeni.Co wieczór polowano zawzięcie na wszy.Ja zabijałem ich codziennie około setki – myśląc, że przez noc nie nalezie więcej, lecz nazajutrz znowu była nowa setka.Wieczorem trudno było upolować więcej, bo gaszono światło o nakazanej porze.We dnie, w ciągu pracy, też zająć się tym nie można było.W nocy wszy przełaziły z koca do koszuli.Gdyby nawet z koca wyzbierać, to także by nie pomogło; koce we dnie układano wszystkie razem – codziennie więc dostawaliśmy inny koc.Przy ciepłym piecu te stworzenia chętnie przewędrowywały do czystego koca.Wreszcie zarządzono odwszawianie.Nastąpiło to jednak dla mnie bardzo nie w porę.Miałem większą gorączkę.Wieczorem kazano nam się rozebrać.Ubrania nanizane na drut oddaliśmy do parowania.Potem nago szliśmy pod prysznic na blok 18 (stara numeracja) i nago na blok 17 (stara numeracja).Tam znów całą noc siedzieliśmy nago w kilkuset na sali i było straszliwie duszno.Rano rozdano nam ubrania i pognano na wiatr i mróz przez plac do bloku 3a.Płaszcz swój oddałem choremu wtedy również Antkowi Potockiemu.Ta noc mnie wykończyła.Prawie nieprzytomny poszedłem do szpitala.Po spryskaniu znowu wodą w łaźni, położono mnie na blok 15 (stara numeracja), na salę 7 (tam, gdzie przybijałem listwy do podłogi), w straszliwe wszy.Tych parę nocy w ciągłej walce z wszami było, zdaje mi się, najcięższe w lagrze.Nie mogłem się jednak poddać – wszom dać się zjadać? Lecz jak tu się bronić? Gdy się spojrzało na koc pod światło – cała powierzchnia była ruchliwa.Wszy bywały rozmaite – małe, większe, pękate, podłużne, białe i szare lub czerwone od krwi, w prążki i w paski, pełzały wolno i po grzbietach innych.Ogarniał mnie wstręt i silne postanowienie nie dać się tej obrzydliwej masie.Zawiązałem mocno kalesony koło kostek i w pasie, koszulę zapiąłem pod szyją i przy rękawach.O zabijaniu pojedynczo – mowy być nie mogło.Gniotłem insekty całą garścią, robiąc szybkie ruchy, zbierając rękami z szyi i z nóg przy stopach.Organizm osłabiony gorączką i ruchami bez przerwy, gwałtownie domagał się snu.Głowa opadała, lecz znowu się dźwigałem.Nie mogłem sobie pozwolić na sen w żadnym razie.Zasnąć – to przestać walczyć – to dać się pożerać.Po godzinie miałem już ciemne plamy na dłoniach od duszenia plugastwa – od posoki ich ciał.Wybicie wszystkich było beznadziejne.Leżeliśmy ciasno, ciała obwinięte kocami, oparte plecami lub bokami o siebie.Nie wszyscy się bronili.Niektórzy byli przecież nieprzytomni, inni już rzęzili, nie mogli już walczyć.Obok mnie leżał nieprzytomny starszy więzień (jakiś góral).Twarzy jego nigdy nie zdołam zapomnieć, była tuż obok mojej głowy – pokryta nieruchomą skorupą wżartych w skórę wszy różnych kalibrów.Z lewej strony leżał więzień, który skonał (Narkun); naciągnięto na jego głowę koc, czekano, aż przyjdą z noszami.Wszy na jego kocu zaczęły się żywiej ruszać i sunąć w moim kierunku
[ Pobierz całość w formacie PDF ]