[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Od Delmara przez Carrie do Cindy Lakey: zwykła nocna kolejność wspomnień.Zapuściwszy się tak daleko, często docierał aż na skraj otchłani irracjonalizmu, rozpaczy i poczucia winy, i czasami - nie często, lecz czasami - wstawał, zapalał światło i pił, dopóki nie upił się do nieprzytomności.Delmar, Carrie, Cindy Lakey.Jeżeli nie zdoła uratować obu McCaffrey, dopisze ich nazwiska do tej listy i odtąd procesja niechcianych wspomnień będzie dłuższa: Delmar, Carrie, Cindy Lakey.Melanie i Laura.Wtedy nie będzie mógł dłużej z tym żyć.Wiedział, że jest tylko samotnym gliniarzem, zwykłym człowiekiem jak każdy inny, nie żadnym Atlasem czy rycerzem w lśniącej zbroi, lecz jakaś cząstka jego duszy chciała, żeby został tym rycerzem; i właśnie ta cząstka - naiwny marzyciel, szlachetny głupiec -nadawała wartość życiu.Gdyby kiedyś utracił tę cząstkę, nie dałby sobie rady.Właśnie dlatego musiał chronić Laurę i Melanie zupełnie jak własną rodzinę.Przywiązał się do nich i gdyby teraz pozwolił im umrzeć, również by umarł - przynajmniej w sensie psychicznym i emocjonalnym.Delmar, Carrie, Cindy Lakey.procesja dobiegła końca i wreszcie Dan odpłynął w sen, kołysany cichymi oddechami Laury i Melanie niczym szumem odległego morza.Sheldon Tolbeck wybiegł z chaty na białą łąkę, na śnieg miejscami sięgający kolan.Górskie zbocze wydawało się podwójnie zlodowaciałe, od ostrego mrozu i zimnego księżycowego blasku.Uciekając przez noc, Sheldon wydychał pióropusze pary i wzbijał fontanny śniegu, które płynęły za nim jak duchy, podobne do ektoplazmy w fantasmagorycznym świetle księżyca.Z chaty dobiegały wrzaski Renseveera, które niosły się daleko w mroźnym powietrzu i odbijały echem w odległej dolinie.Czysta atmosfera i szczególne ukształtowanie terenu sprawiały, że echo odbijało się powtórnie i jeszcze raz, i jeszcze raz, niczym chór potępieńczych wrzasków.Ta ohydna kakofonia brzmiała tak przeraźliwie, jakby drzwi samego piekła rozwarły się tutaj na wysokościach.Wrzaski dodatkowo wystraszyły Tolbecka, który pędził tak, jakby diabły deptały mu po piętach.Miał na sobie buty, ale nie włożył kurtki i początkowo zimny, przenikliwy wiatr zadawał mu ból.Po chwili jednak, kiedy w szaleńczym pędzie przemierzał rozległą łąkę, wiatr zmienił się w tysiące igieł wstrzykujących silny środek znieczulający.W odległości pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu jardów od chaty zdrętwiały mu twarz i ręce.Ostry mróz przenikał pod flanelową koszulę i dżinsy.Po stu jardach stracił czucie w całym ciele jak pod wpływem nowokainy.Wiedział, że to miłosierne odrętwienie potrwa najwyżej kilka minut; zwykły szok, nic więcej.Wkrótce ból powróci i zimno zaatakuje jak krab, który wgryza się w kości i wyrywa kawałki szpiku lodowymi kleszczami.Nie wiedząc, dokąd ucieka, kierowany nie rozsądkiem, lecz czystym przerażeniem, przebrnął przez zaspę nawianą na obrzeżu łąki i znalazł się w lesie.Potężne jodły, sosny i świerki wznosiły się nad nim.Fosforyczny blask księżyca docierał do podłoża lasu tylko przez kilka nieregularnych prześwitów w olbrzymich, gęstych koronach drzew.Tam, gdzie księżycowe promienie przebiły się przez gałęzie, przypominały blade snopy reflektorów i wszystko w tych smugach nikłej poświaty wydawało się nieziemskie, nierealne.Gdzie indziej las otulała ciemność o rozmaitych odcieniach, od smolistej czerni, poprzez granat i purpurę, do węglowej szarości.Tolbeck chwiejnie brnął przed siebie z wyciągniętymi ramionami.Wpadał na drzewa.Potykał się o kamienie i wystające korzenie.Niespodziewanie zjechał do rowu, upadł na twarz, wstał, ruszył dalej.Oczy przyzwyczajały mu się do ciemności dość powoli i nie widział dobrze terenu przed sobą, jednak maszerował w szybkim tempie i często podbiegał parę kroków, ponieważ wrzaski Renseevera ucichły przed paroma minutami - co oznaczało, że teraz on stał się zwierzyną.Potknął się i boleśnie upadł na kolana.Wstał.Poszedł dalej.Przedarł się przez skute lodem zarośla, które trzeszczały, drapały, kłuły i szarpały.Szedł dalej.Zawadził o nisko zwieszoną gałąź sosny, która rozerwała mu skórę na głowie; krew spływająca po twarzy wydawała się gorąca jak ukrop.Szedł dalej.Znalazł się w szerokiej, płytkiej kotlinie, której dno pokrywały kamienie, suche gałęzie, nieliczne kępki zwarzonych mrozem krzaków i muł naniesiony z ostatnim deszczem, zanim jesień przeszła w zimę.Było tutaj trochę lodu, niewiele śniegu w miejscach, gdzie przepuściły go zbite korony drzew, lecz na ogół szło się łatwiej niż poza kotliną.Maszerował tak przez kilkaset jardów, aż kotlina zwęziła się i urwała w pobliżu grzbietu grani.Wdrapując się na krótki stromy stok, gdzie drzewa rosły rzadziej, czepiał się zarośli i złomów granitu, częściowo oblepionych śniegiem, częściowo obmiecionych do czysta przez wiatr.Dłonie tak mu zmarzły i zesztywniały, że nie czuł zadrapań i siniaków, których niewątpliwie dorobił się podczas wspinaczki.Wreszcie na szczycie grani wyczerpanie pokonało panikę.Tolbeck osunął się bezwładnie na ziemię, niezdolny do dalszej ucieczki.Drzewa rosły rzadko, wiatr ponownie go odnalazł, zewsząd otaczał go śnieg i blask księżyca.Tolbeck przez chwilę daremnie usiłował złapać oddech, potem wczołgał się pod osłonę najbliższego granitowego głazu.Skulił się w cieniu i spod przymkniętych powiek spoglądał w głąb parowu, który pozostawił za sobą, z ponurym wyczekiwaniem wpatrując się w niższe, nieoświetlone zbocza.Jedynym dźwiękiem był wiatr, który szumiał w iglastych gałęziach drzew i szeptał wśród skał na grani.Oczywiście to nie znaczyło, że psychogeist go nie ścigał
[ Pobierz całość w formacie PDF ]