[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pozostało mieć nadzieję, że to żadne żółtodzioby, skłonne do pociągania za spust przy lada okazji.Słyszał, jak rozmawiają podchodząc.Ktoś przystawił mu lufę do pleców.Dopiero wtedy Randżi pokazał, że jest Aszreganem.Już sam widok ich zdumionych twarzy był wystarczającą nagrodą za leśną poniewierkę.Zaraz potem odetchnęli z ulgą, a gdy ujawnił swą tożsamość, zaskoczenie ustąpiło miejsca niedowierzaniu.– Jakiś czas temu ogłoszono, że pan zginął – powiedział jeden z żołnierzy, pospiesznie oddając Randżiemu jego broń.Inny podsunął rację żywnościową z normalnym pożywieniem Aszreganów, tak odmiennym od podłego żarcia Ziemian.Randżi zjadł wszystko, nie czekając nawet, aż danie się podgrzeje.Ostatni z trójosobowego patrolu rozglądał się niespokojnie.– Sektor roi się od czujek nieprzyjaciela.Wciąż sondują nasze linie.Czasem próbują zasadzić się gdzieś w błocku.– Widziałem ich ślizgacze.Nasze też – skłamał Randżi.– Ale z góry chyba mało co widać.Ten trzeci zgodził się skwapliwie.– Nic dziwnego, że pana przeoczyli.Cieszę się, że jednak to my znaleźliśmy pana pierwsi.Przepraszam, że strzelaliśmy, ale zwykle można tu spotkać jedynie Massudów i Ziemian, Nie spodziewaliśmy się kogoś z naszych.Randżi nieco zdrętwiał, posłyszawszy w tonie żołnierza nutkę podejrzliwości.– Pański oddział specjalny został wycofany z tego odcinka i posłany gdzie indziej – wtrącił się inny.– Jak udało się panu przetrwać tyle czasu w dżungli?– Straciłem namiernik – mruknął Randżi.– Wszystko straciłem.Byłem na dodatek ranny.Musiałem ukrywać się przed ich patrolami.Zbierałem owoce, stawiałem szałasy.Wiedziałem, że jeśli uchowam się dostatecznie długo, to ktoś mnie w końcu wyratuje.Pewien jestem, że nie minie was nagroda.To ostatnie zmąciło myśli pytającego na tyle, że zaniechał dalszego węszenia wkoło zasadniczego tematu.– Sporo czasu spędziłem w dziupli drzewa – ciągnął Randżi widząc, jak łapczywie chłoną każde słowo tyczące „sztuki przetrwania”.– Było tam sucho i bezpiecznie.Musiałem odczekać, aż noga mi się wygoi.Noga i kilka drobniejszych skaleczeń na twarzy i rękach – dodał w przypływie natchnienia.Wszyscy zetknęli się z nim wierzchami prawych dłoni.– Dobrze widzieć pana żywym, panie oficerze.Randżi czuł, jak ich obecność kruszy z wolna świeżą jeszcze otoczkę niedawno zyskanego człowieczeństwa, jak powracają dawne, wynikłe z indoktrynacji nawyki.Czyż nie wrócił miedzy swoich? Czy to nie miedzy nimi się wychował? Chociaż.Czym właściwie różnili się Aszreganie od Homo? Trochę wyglądem, częścią genów.Tak czy tak, dobrze znów mówić językiem dzieciństwa, jeść z dawna znajome potrawy, czytać z cudzych dłoni swojskie gesty.Wiedział, co go czeka, ale przypływ ciepłych uczuć był jednak zaskoczeniem.Jeszcze trochę, a się rozkleję, pomyślał.Żołnierze z patrolu uznali, że ktoś przez długie miesiące błądzący po dżungli ma prawo do niejakiego rozchwiania emocjonalnego i czym prędzej odstawili go na tyły.Wszelkie wątpliwości zniknęły bez śladu.Powitanie było serdeczne, bez cienia podejrzliwości.Kto żyw, chętnie nadstawiał ucha, by poznać niezwykłą opowieść rozbitka, i nikt nie kwestionował ani słowa.Po części dlatego, że nie było po temu podstaw, po części za sprawą żarliwego pragnienia, aby mieć w szeregach tak znamienitego bohatera.Z początku nie próbowano badać stanu jego zdrowia, przecież było cudem, że w ogóle przeżył.Temat wypłynął dopiero później i pewien już siebie Randżi popuścił wodze wyobraźni.Naprawdę gorące powitanie zgotowali mu jednak towarzysze z oddziału.Spijali każde zdanie z jego warg, gotowi uwierzyć dosłownie we wszystko.Cała seria energicznych powitań wystawiła świeże wszczepy na ciężką próbę.– Tyle czasu! – stwierdził Biraczii z takim szacunkiem, iż Randżiemu zrobiło się nieswojo.– Pomyśleć, że już dwa miesiące temu uznano cię za poległego.– Pospieszyli się – mruknął.Spacerowali po terenie wysuniętej leśnej bazy.Wszyscy poznawali Randżiego, machali mu serdecznie i głośno pozdrawiali.Aszreganie, Krygolici, swoi i zupełnie obcy.Bohater odpowiadał na każdy gest świadom, jak wielkim wydarzeniem byłoby rzeczywiste przetrwanie w dżungli i jak bardzo musiało urosnąć morale towarzyszy.Jednak nie było mu łatwo.Nabyta niedawno wiedza o pochodzeniu całej gromadki z oddziału specjalnego nie pomagała w powrocie do normalności.Spoglądał na towarzyszy i nie wiedział dokładnie, kogo widzi: bliskich znajomych czy przekształcone sztucznie monstra.Dziwny wyraz oczu nie uszedł uwagi otoczenia, ale przypisano go wyczerpaniu po ciężkich przejściach.Im więcej czasu spędzał między przyjaciółmi, tym więcej nabierał wątpliwości.Bo co tak właściwie wiedział na pewno? Że został zmanipulowany.Ale przez kogo? Przez Ampliturów? Przez Gromadę? Może przez obie strony?Kim albo czym był? Komu winien okazać lojalność? Czy geny znaczyć mogą więcej niż przyjaźń? Wszystko spadło na niego jak grom, ledwie miał czas przemyśleć sprawę, uwierzyć w podsuwane mu dowody.Uczynił to jednak, a przynajmniej tak mu się wydawało.O wiele łatwiej było kiedyś, kiedy życie toczyło się swoim torem i nie podsuwało tak wielu egzystencjalnych pytań.Niestety.Cokolwiek próbował wymyślić, przed jednym wnioskiem nijak nie mógł uciec
[ Pobierz całość w formacie PDF ]