[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zostawiła go, bo ma jeszcze coś dozrobienia.Nie ma na co czekać.Im szybciej to załatwi, tym szybciej go stądzabiorą.Podniósł się gwałtownie.- Gdzie jest ten skurwysyn?! - zapytał i nie czekając na odpowiedz,ruszył przed siebie, nie oglądając się, ogarnięty narastającą żądzą śmierci.- Gdzie on jest, ten skurwysyn? - ryknął, zbliżając się do wozutransmisyjnego.Claude stał tam, z papierosem w drżącym ręku, rozmawiając z kimś.Odwrócił się w stronę Perhata i widząc śmierć w jego twarzy, cofnął się,jak tylko mógł, a potem, przyciśnięty do osmalonej, poczerniałej od żaruburty wozu patrzył dokoła bezradnym, przerażonym wzrokiem, pełnymbłagania o pomoc.Perhat dopiero teraz uświadomił sobie, że nie ma broni.Ale to nieprzeszkadzało.Po co broń? Rozgniecie go, gnidę, między palcami.Gołymirękami udusi, żeby czuć, jak swołocz rzęzi i zdycha, kopiąc piętami ziemię.Zamachnął się, ale ułamek sekundy wcześniej, zanim jego pięśćzmiażdżyła tamtemu wypindrzoną buzkę, coś ciężkiego spadło Perhatowina plecy, jakaś siła zablokowała nabierające zamachu ramię.- Puść, durniu! - ryknął, młócąc rozpaczliwie za siebie drugą ręką, alezaraz doskoczył jeszcze ktoś i Perhat, szarpnąwszy się parę razy,zrozumiał, że jest załatwiony.Trzymali go fachowo i mocno.- Gady! - wrzeszczał strasznym głosem, z całą siłą, jaką miał w płucach.- Co robicie! Puszczajcie! Dajcie zabić tę swołocz, przecież to oni, oni,rozumiecie? Zabili ją, rozumiecie? Bo chciała z nimi skończyć, z tymcyrkiem, powiedziała mi, i już by się skończyło, nie rozumiecie? Nierozumiecie?!- Spokój, chłopie, spokój - dyszał mu w ucho Kosturkiewicz.Spieprzył sprawę.Trzeba było wziąć spluwę Kałmuka, leżała przecieżtuż obok, i palnąć gnidzie w łeb, nim by się ktoś połapał.Teraz już nic niemógł zrobić.Oklapł nagle, ale chwyt nie słabł.- Nie rozumiecie? - powtórzył bezsilnie, niemal z płaczem.- Ona teraznie żyje.Już się nie wycofa.Słowem się im nie postawi.Mogli stracićswoją gwiazdę, a tak mają ją na zawsze, jeszcze świętą męczennicę.Będą na niej tłuc kasę, będą nią wymachiwać, a ona, biedna, nie żyje,zabili ją skurwysyny, dziewczynkę, jaskółeczkę moją, i co ona zrobi? Nic,durnie, nie rozumiecie, nic?Teraz już płakał naprawdę, łzy ciekły mu po twarzy. Biedna, biednadziewczynka", powtarzał coraz bardziej bełkotliwie, słowa przechodziłyprzez ściśnięte rozpaczą gardło z największym trudem. Spokój, chłopie,no, już, spokój", uspokajał go Kosturkiewicz.- Jeszcze go dopadnę, skurwysyna - łkał.Teraz już trzymali go bardziej,żeby nie upadł, niż żeby nie zabił Claude'a.Płakał.- To jest ten Perhat? - usłyszał niski, dudniący głos kogoś, kto dopieroteraz się do nich zbliżył.Poczuł na ramieniu ciężką, wielką jak bochenłapę.- Akurat się rozkleił, panie majorze - odpowiedział Kosturkiewicz.- Aleto chłop na schwał, słowo, ja go znam.- To szok, proszę pana.On jest w szoku, mówi od rzeczy - odezwał sięClaude, którego przerażenie już minęło.Stupak omiótł go w milczeniu wzrokiem, tylko przez moment, jakbypopatrzył na leżące przy drodze ścierwo.Taaa.No, bracie, nie masz ty teraz czego szukać u Stawyszyna.A i uMykoły jeszcze bardziej.Perhatowi wydało się, że usłyszał w tym tubalnym głosie zrozumienie,ale gardło miał ściśnięte tak boleśnie, że nie mógł nic powiedzieć.- Załatwił ich jak zuch.Kosturkiewicz, mówicie, znacie go?- Jezdziliśmy razem.- Jak będzie chciał, powiedzcie, może się wami zabrać.I zajmijcie sięczłowiekiem.Niech go nie widzą w takim stanie.- Rozkaz, panie majorze.Perhat, wciąż łkając i powtarzając: Biedna dziewczynka, biednadziewczynka", dał się powlec przez parking aż do ciężarówki.Kosturkiewicz posadził go tam na deskach skrzyni, a potem rozejrzał się,czy nikt nie widzi, sięgnął do kieszeni i ukradkiem wydobył z niej drażetkę,zawiniętą w nawoskowany papier, jak cukierek.Rozwinął ją i wsunąłPerhatowi wprost do ust, jakby podawał kostkę cukru koniowi.- Będzie dobrze, stary - powiedział przy tym.- Jeszcze go dopadniesz.Jeszcze dopadniesz ich wszystkich.Perhat skinął głową, łapiąc z trudem oddech.Pastylka smakowałachlebem, świeżym, jak wprost z pieca.Wiedział, co to jest.Włożył ją podjęzyk.Usta wypełniło przyjemne ciepło, a potem narastający chłód,rozpływający się stopniowo po ciele przyjemnym, błogosławionym odrę-twieniem.Język, dziąsła i podniebienie zmieniały się w lodowato zimnymetal.Oddychał coraz spokojniej.Kosturkiewicz odczekał jeszcze chwilę, w końcu poklepał go po ramieniui poszedł.Perhat został sam.Oparł się plecami o krawędz skrzyni, wbijającmętniejący wzrok w miejsce, gdzie podwójna nić drogi niknęła nahoryzoncie.Spod ciężkich powiek przypatrywał się tępo mknącym w obiestrony konwojom.Droga nie zmieniła swego biegu ani o włos.Niczego niezauważyła.Po prostu była, taka jak co dnia, ze swym rykiem ogromnychciężarówek, ze smrodem spalin w słonecznej spiekocie, z wrzaskliwymi,pstrokatymi bazarami na poboczach i przy parkingach, z diewoczkami,przydrożnymi barami, wylewanym potem, przekleństwami, plamami oleju,mordobiciami.Droga.%7ływioł.Lewiatan.Droga, pomyślał jeszcze raz i zamknął oczy, już nie mogąc się doczekaćtej chwili, kiedy choć na parę godzin, na parę litościwych chwil osunie się zulgą w nieistnienie.Przyszło to nagle, jakby ktoś zabrał mu świadomość jednymgwałtownym szarpnięciem.Osunął się w morze kolorowej łagodności inigdy potem nie był w stanie sobie przypomnieć, co mu się wtedy śniło.Nigdy tego nawet nie próbował.wrzesień 1996TUyródło bez wodyUT.2TUPięknie jest w dolinieUT.43TUCzerwone dywany, odmierzony krokUT.82TUZpiąca KrólewnaUT.143
[ Pobierz całość w formacie PDF ]