[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Z Południa stale napływali biedni i atakowali północne bariery prawne, finansowe i militarne.Mówiąc obrazowo, ich twarze były jak lufy karabinów.A tych twarzy było teraz bardzo, bardzo wiele i wydawało się, że napływająca fala ludzka może eksplodować w każdej chwili, zwyciężając samą swoją liczbą.Napastnicy rzucali się na barykady i mimo natłoku niemowląt na tyłach, walczyli o swoją szansę na nieśmiertelność.Gdy wreszcie ogłoszono przerwę śniadaniową, Frank natychmiast wstał ze swojego miejsca.Tak jak się spodziewał, przez cały ranek nie udało się uzgodnić zupełnie nic.Przez ostatnie godziny trochę się przysłuchiwał kłótni, ale głównie rozmyślał i szukał wyjścia z tego impasu, kreśląc w rysowniku przenośnego komputera szkicowy schemat.Pieniądze, ludzie, ziemia, broń.Stare równania, stare kompromisy.Jednak nie szukał oryginalności; chciał znaleźć coś, co zadziała.W oficjalnych debatach przy stole nic nie uzgodnią, to było pewne.Ktoś musiał przeciąć ten węzeł gordyjski.Dlatego też Frank podszedł do delegacji hinduskiej i chińskiej.Stanowili grupę około dziesięciu osób, które teraz konferowały w bocznym, wolnym od kamer pokoju.Po zwykłej wymianie uprzejmości Chalmers zaproponował dwóm przywódcom, Hanavadzie i Sungowi, wspólny spacer po pomoście widokowym.Mężczyźni spojrzeli po sobie, przez chwilę z pomocą tłumaczy wymieniali szybkie uwagi w dialekcie mandaryńskim i języku hindi, a potem przystali na propozycję.We trójkę opuścili więc piętro konferencyjne i ruszyli korytarzami do mostu, a potem sztywnym tunelem spacerowym, który niczym napowietrzny most rozpościerał się ponad doliną, łącząc ich płaskowzgórze z wyższym, znajdującym się na południu.Z mostu rozciągał się wspaniały widok, toteż jego cztery kilometry stale przemierzały tłumy ludzi, którzy co chwila zatrzymywali się zapatrzeni w leżące pod nimi Burroughs.- Słuchajcie, panowie - zagaił Chalmers swoich dwóch towarzyszy - koszty emigracji są tak wielkie, że wysyłając waszych ludzi z Ziemi na Marsa nigdy nie uda wam się zmniejszyć problemów populacyjnych.Wiecie o tym, prawda? A jeśli chodzi o tereny, w swoich własnych krajach macie ich i tak o wiele więcej i znacznie łatwiejszych do przystosowania dla ludzi.To, czego potrzebujecie od Marsa, to nie tereny, ale bogactwa naturalne, albo pieniądze.Czerwona Planeta jest wam potrzebna tylko po to, abyście mogli otrzymać należną wam część bogactw, wasz udział.Nie nadążacie za Północą właśnie z tego powodu - ponieważ w czasie kolonialnym bogata biała Północ zabrała wam wasze bogactwa i nie zapłaciła za to.Powinniście więc teraz otrzymać zadośćuczynienie.- Boję się, że tak naprawdę okres kolonialny nigdy się nie skończył - odezwał się uprzejmie Hanavada.Chalmers skinął głową.- To właśnie oznacza ponad-narodowy kapitalizm - teraz wszystkie nasze kraje są koloniami.Wywiera się na nas tutaj straszliwe naciski, abyśmy zmienili traktat w taki sposób, aby większość zysków z tutejszych kopalń szła na konto ponad-narodowców.Państwa wysoko rozwinięte są bardzo drażliwe na tym punkcie.- To wiemy - odparł Hanavada, kiwając głową.- W porządku.Proponujecie emigrację proporcjonalną, co jest dokładnie tak samo racjonalne, jak podział zysków proporcjonalnie do nakładów inwestycyjnych.Ale żadna z tych propozycji nie oznacza dla was dobrego interesu.Emigracja nie da wam wiele, pieniądze natomiast tak.Tymczasem państwa wysoko rozwinięte same mają nowy problem populacyjny, więc podział proporcjonalny nie będzie dla was wcale taki korzystny.Oni oszczędziliby wtedy pieniądze, które w przeciwnym razie trafiłyby przede wszystkim do konsorcjów ponad-narodowych i natychmiast przekształciłyby się w kapitał swobodnie przepływający, znajdujący się poza kontrolą jakiegokolwiek państwa.Więc dlaczego kraje rozwinięte nie miałyby wam dać sporej części tej sumy? Tak czy owak, pieniądze te nie pochodziłyby z ich kieszeni.Sung z poważną miną szybko skinął głową.Być może przewidzieli coś takiego, być może ich propozycja miała właśnie taką reakcję wywołać.Może tylko czekali, aż Frank im to właśnie powie.Tak czy owak, ich zgoda znacznie ułatwiała całą sprawę.- Sądzi pan, że wasze rządy zgodzą się na taką wymianę? - spytał Sung.- Tak - odrzekł Chalmers.- W jaki skuteczniejszy sposób mogłyby potwierdzić swoją przewagę nad konsorcjami? Podział zysków przypomina w jakiś sposób wasze stare ruchy narodowościowe, tylko że tym razem skorzystałyby na tym wszystkie państwa.Nazwałbym to internacjonalizacją, jeśli panowie wolicie.- W ten sposób zostaną zredukowane inwestycje korporacji - zauważył Hanavada.- Co tylko ucieszy “czerwonych” - powiedział Chalmers.- A właściwie większość członków koalicji “Nasz Mars”.- A co na to pański rząd? - spytał Hanavada.- Mogę za niego ręczyć.- W gruncie rzeczy, Frank dobrze o tym wiedział, administracja może zacząć stwarzać problemy.Poradzę sobie z nimi, kiedy nadejdzie czas, powiedział sobie, są obecnie tylko grupką dzieciaków z Izby Handlowej, dzieciaków aroganckich, ale głupich.Wystarczy im przedstawić hipotetyczną wizję Marsa: Trzeci Świat Marsjański, chiński Mars, Mars hinduskochiński; we wszystkich tunelach spacerowych małe brązowawe ludziki i nietykalne święte krowy.Nie wytrzymaliby do końca tej opowieści.Prawdopodobnie uklękliby przed nim, błagając o opiekę: “Dziadku Chalmers, prosimy, uratuj nas przed żółtą hordą”.Frank obserwował teraz Hindusa i Chińczyka.Patrzyli jeden na drugiego, porozumiewając się wzrokiem.- Do diabła! - krzyknął nagle Chalmers - na to właśnie panowie liczyliście, prawda?- Być może powinniśmy dopracować jeszcze pewne kwestie - odrzekł Hanavada.Dopracowanie kompromisu trwało prawie cały następny miesiąc, ponieważ musieli uwzględnić szereg wysuwanych przez różne osoby wniosków, które należało rozpatrzyć, aby kolejne delegacje zechciały zaakceptować cały projekt.Poza tym delegat każdego narodu musiał otrzymać zgodę od swojego kraju, a i przekonanie Waszyngtonu również nie było łatwe.Frank musiał się konsultować z kolejnymi, coraz wyżej postawionymi w hierarchii “dziećmi”, aż po amerykańskiego prezydenta, który był tylko trochę “starszy” niż pozostali, ale potrafił dostrzec dobry interes, jeśli został mu podany na tacy.Frank był więc niezwykle zajęty, nie kończące się spotkania zajmowały mu teraz prawie szesnaście godzin dziennie.Taki tryb życia był dla niego zresztą równie naturalny jak wschód słońca.Ostatecznie jednak udało mu się skłonić do ugody przedstawicieli ponad-narodowego lobby, takich jak Andy Jahns, co było sprawą najtrudniejszą - wprost niemożliwe było zrobienie czegokolwiek bez ich zgody, o czym oni bardzo dobrze wiedzieli.Konsorcja bowiem wywierały silną presję na rządy państw Północy i na kraje, pod których szyldem się ukrywali, a ich nacisk był niezwykle znaczący, o czym świadczyła irytacja prezydenta Stanów i odstąpienie od układu Singapuru i Sofii.Koniec końców Frankowi udało się jakoś przekonać prezydenta, chociaż dzieliła ich ogromna odległość i głęboka bariera psychologiczna, jaką podczas rozmowy wideofonicznej między Marsem i Ziemią stanowiło opóźnienie czasowe.Tych samych argumentów użył Frank wobec przedstawicieli wszystkich innych północnych rządów.“Jeśli pan ulegnie naciskom ponad-narodowców - mówił - okażą się prawdziwą władzą tego świata
[ Pobierz całość w formacie PDF ]