[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Stójcie i nie odchodźcie stąd - powiedział esesman.A sam wszedł za róg szopy i słyszymy, jak puka w okno baraku i woła kapa.To my za drugi róg i.chodu.Zauważył, że uciekamy.Wrzeszczy: “Stać! Stać!” i odpina kaburę pistoletu.Wróciliśmy z powrotem.Wtedy on zapytał kapa elektryków, który wyszedł z baraku, co my tu robimy.Ten wzruszył ramionami i powiedział, że on o nas nic nie wie, pierwszy raz nas widzi.Dobry musiał być chłop z niego, bo nic nie mówił, że my tu już tyle czasu stoimy.Kapo poszedł do swego baraku, a esesman zaczął nas oprawiać.Rozpoczął ode mnie.Dotknął mnie paluchem w piersi i kazał odpiąć marynarkę i koszulę.Wsadził rękę i wyjął.pęk wełny drzewnej.Włożył rękę znów - drugi pęk.I jeszcze raz, i jeszcze raz.Następnie powyciągał mi zza koszuli kawały papy i papieru z worków do cementu.Przez cały czas, co włoży rękę i coś wyciągnie, to mnie w twarz - dwa, trzy, cztery razy.I znów łapę pod koszulę - jest papier, znów po twarzy i dalej szuka, i znów bije.Wreszcie wyciągnął wszystko i zabrał się do następnego.Tak obrobił nas wszystkich czterech.Następnie zaprowadził nas do magazynu, z cementem.Słyszymy - sygnał na zbiórkę do apelu południowego.Esesman wziął w łapę trzonek, od łopaty i kolejno każdemu z nas, przełożonemu przez worki z cementem, wlał po dziesięć w dupę.Sygnał na apel obronił nas przed większym biciem, bo kapo musiał się spieszyć, żebyśmy zdążyli na zbiórkę.W przeciwnym razie wszyscy zgrupowani na apel musieliby czekać na nas.No cóż - dobrze było w szopie, ale się skończyło i obecnie znów człowiek został “bezrobotnym”.Żeby nie podpaść, należało wstawić się do jakiejś grupy roboczej i ciężko pracować albo szukać sobie nowej “roboty”.Zrozumiałe chyba, że wybrałem bezrobocie i poszukiwanie pracy.Tym razem nasze “komando” rozpadło się i każdy z nas poszukiwał roboty na własną rękę.Zbyszek K.i Marian Krysiak pojęli już nieźle zasady “pracy” i mogli już działać osobno.Po kilku dniach Marian Krysiak wykończył się.Zabolała go prawa noga i na udzie zrobiło mu się mocno zaognione stwardnienie.Poszedł na rewir, a po dwóch dniach już przyniesiono na blok jego ubranie.Był to dowód, że już nie żyje.Nie przypuszczam, żeby umarł na ten ból w nodze.Wyglądało na to, że go zabili, bo następnego dnia po pójściu na rewir, a dzień przed przyniesieniem ubrania, widziałem go wyglądającego przez okno i przez druty, na odległość zamieniliśmy kilka słów.Mówił mi wtedy, że czuje się bardzo źle, lecz wygląd jego nie wskazywał na to, że już następnego dnia będzie nieboszczykiem.Opowiedziałem, jak to esesman wyciągał nam spod koszuli papiery, papę i wióry drzewne.Mówiąc o pracy przy izolatorach nie wspomniałem o tym, że przez cały ten czas było bardzo zimno i prawie bez przerwy padał drobny dokuczliwy deszcz.Mieliśmy na sobie tylko bieliznę i cienkie pasiaste ubranie, które jak zmokło, to po zdjęciu można je było postawić w kącie i stało, bo było sztywne.Żeby chociaż częściowo chronić się przed zimnem, kto mógł, wkładał pod ubranie papier z worków po cemencie lub kawały papy.Papier z worków był lepszy, bo w dużym kawale robiło się dziurę i wkładało przez głowę, wtedy papier zakrywał piersi, plecy i ramiona.Był jednak i feler - papier przy poruszaniu się szeleścił.Na apelach blokowi, sztubowi i kapo wie chodzili między szeregami i każdego dotykali łapą.Jeśli zaszeleścił papier, więzień płacił za to biciem, i to często takim biciem, że tracił zdrowie, a nieraz i życie.Mimo to ci, co mieli możność zdobycia toreb od cementu, wykorzystywali je do osłony przed zimnem i deszczem.Prócz papieru wtykaliśmy jeszcze pod koszulę papę i całe pęki wiórów drzewnych, które wkładaliśmy na piersi i plecy.Codziennie przed wejściem do obozu na południowy i wieczorny apel zdejmowaliśmy nasze dodatkowe ubrania, żeby nie podpaść na apelu.Nie opłaciło się nam ryzykować zdrowiem lub życiem chodzenie w papierowej koszuli na apele, bo duża była możliwość wpadnięcia na apelu.Po rozpadnięciu się naszej grupy pracowałem solo.Rano urywałem się jak zwykle, polowałem ze Stefanem na jedzenie, a potem brałem schowaną łopatę i szukałem sobie miejsca do pracy.Łopatę chowałem dlatego, żebym nie musiał codziennie szukać sobie narzędzia do pracy.Przez kilka dni ustawiałem się przy dużej kupie piasku.Robota polegała na podrzucaniu piasku, który cienką warstwą leżał wokół wysokiej kupy.Wiadomo, że robotę tę sam sobie wymyśliłem, żeby się piasek nie marnował.Nie była to dobra robota, bo piasek był widoczny ze wszystkich stron i chociaż powoli, jednak trzeba było się poruszać.Poza tym kupa była wysoka i nie było widać drugiej strony, więc w każdej chwili mógł mi ktoś przed sam nos wyskoczyć z drugiej strony piasku.Tym razem w dalszej markieracji przyszedł mi z pomocą Stefan Krukowski i przypadek.Jednego wieczoru wpadło do nas na sztubę kilku typów w białych fartuchach, jak się okazało - sanitariusze z rewiru.Kazali nam odpiąć spodnie, unieść koszule i kolejno oglądali nam brzuchy.Obejrzeli już sporo ludzi, a kilku odstawili na bok.Szukali na brzuchu wysypki.Stefan posłyszał, że chodzi o świerzb, który pokazał się w obozie.Wyczuł od razu możliwość odpoczynku.Naradziliśmy się szybko i postanowiliśmy dostać się do grupy chorych na świerzb.Udało się.Nie wybrali nas, lecz sami tak zakręciliśmy się, że ustawiliśmy się w grupie odstawionych.Po skończonej kontroli zapisano nasze numery i zaprowadzono na blok 14
[ Pobierz całość w formacie PDF ]