[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jestem zabezpieczona i nawet gdybymspadła, to do dołu jest tylko niecały metr.– Robisz sobie bekę? – pyta i idzie za mną, bow tym momencie raczej już nie ma wyboru.–Czy idziemy do jakiegoś celu, czy po prostukręcimy się bez sensu, aż się poślizgnę i spadnęw przepaść?Po sforsowaniu dużej skały, która osłaniamoje miejsce przed innymi wędrowcami,przystajęnaotwartejpolaniezdużymsamotnym drzewem.Trafiłam tu kilka lat temu,kiedy musiałam się gdzieś ukryć, żeby spokojniepomyśleć.Odtamtegoczasuczęstotuprzychodzę.Robię lekcje, rysuję, słuchamśpiewu ptaków i wdycham świeże górskiepowietrze.Siadam na płaskiej skale, otwieram plecak istawiam obok siebie butelkę wody.Otwieramksiążkę do matematyki i zaczynam odrabiać zadanie domowe.– Uczysz się?– Uhm.– A co ja mam robić?Wzruszam ramionami.– Podziwiaj widoki.Szybko patrzy w lewo i w prawo.– Nic nie widzę, tylko skały i drzewa.– Nic dziwnego.– Daj mi kluczyki – żąda.– I to zaraz.Nie zwracam na niego uwagi.Słyszę, jak sapie i wzdycha.Ma nade mnąprzewagę fizyczną.Mógłby zabrać mój plecak iwziąć sobie kluczyki.Ale nie robi tego.Wlepiam wzrok w książkę i przerabiamrównania, zgrzytając ołówkiem po papierze.Carlos bierze głęboki oddech.– Okej, przepraszam.Perdón.Madison i ja to już historia i wolę pozować z tobą, niż kręcić z nią.Łoł, pobyt na łonie natury przywrócił miwiarę w ludzkość i uczynił ze mnie lepszego człowieka.Teraz jesteś zadowolona?25.CarlosKiara zamyka książkę, podnosi na mnie wzrok isięga do plecaka.Rzuca mi kluczyki odsamochodu.Łapię jedną ręką.– Ty tu zostajesz?– Tak – pada odpowiedź.– Ja wracam – ostrzegam ją.– No to idź.– Macha ręką.Mam zamiar.Nie będę przecież czekał, aż sięnauczy.Jestem zgrzany, spocony i maksymalniewkurzony.I obmyślam zemstę.Pierwsze, coprzychodzi mi do głowy, to zabrać jej samochódi oddać bez kropli paliwa w baku.Wciskam kluczyki do tylnej kieszeni spodni izaczynam schodzić.Ślizgam się kilka razy iupadam na tyłek.Rano będę miał siniaki, i to przez Kiarę.Odczuwam niejasne współczucie dla tegokolesia Tucka, że musi się z nią zadawać, aledochodzę do wniosku, że są siebie warci.Moje myśli wędrują do Destiny.Gdyby to ona byłasama na tej górze, nie spuściłbym jej z oczu.Odgrywałbym rycerza w lśniącej zbroi.Dodiabła, wniósłbym ją nawet na tę górę nawłasnym grzbiecie, gdyby tego chciała.Ale chociaż Kiara nie jest moją dziewczyną inigdy nie będzie, nie mogę jej tu zostawić.A jeślizaatakuje ją jakiś zabłąkany niedźwiedź? Czynaprawdę sądziła, że sobie pójdę? Może chciałatylko sprawdzić, czy jestem przyzwoitymfacetem?No to nie ma szczęścia, bo nie jestemprzyzwoitym facetem.Ześlizguję się w dół zbocza.Kiedy myślę, żejuż znalazłem ścieżkę, natrafiam na ślepą drogązamkniętą cholernym wielkim kamlotem.Biorę kamlot i odrzucam go.Potem następny.I jeszcze jeden.Słyszę echo uderzeń kamieni o skały w dole, a moja złość trochę słabnie.Zdejmuję koszulkę, wycieram nią pot z czoła izatykam za tył dżinsów.Już nie jestem Meksykaninem, to pewne.Niktz moich znajomych nie wałęsałby się po tychpopieprzonych górach tylko po to, żeby sięuczyć.Gdyby chodziło o to, żeby się naćpać albowypić coś mocniejszego, to mógłbym zrozumiećten cyrk.Z impetem wchodzę z powrotem na górę,przeklinając ślizgające się buty, a przy okazji teżAleksa, mi’amá i Kiarę oraz prawie każdego, kogo znam.– Jesteś loco, chica – wołam, kiedy przechodzę ponad skałą do jej miejsca odosobnienia
[ Pobierz całość w formacie PDF ]