[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Każdy wymachiwał pałką lub mieczem w pochwie.Mary rozdzierające „Uciekaj, ukochany!” Fafhrd uprzedził o co najmniej dwa uderzenia serca.Zrobił w tył zwrot i już wyrywał do lasu, że aż długi i sztywny tobół bębnił mu po krzyżu.Tak wpadł na swój niedawny trop wychodzący spomiędzy drzew i nie zwalniając sadził uważnie po własnych śladach.Za sobą usłyszał okrzyki:- Tchórz!Przyśpieszył jeszcze bardziej.Kawałek w głębi lasu dotarł do obnażonych wychodni granitu, raptownie skręcił w prawo i skacząc z nagiego kamienia na kamień, nie zostawiając najlżejszego śladu stopy, dobiegł pod niską granitową ścianę, zaledwie dwoma podciągnięciami na rękach osiągnął szczyt i skoczył za skalną krawędź, gdzie był niewidoczny z dołu.Usłyszał ścigających między drzewami, ich przekleństwa, gdy zderzali się przy okrążaniu pni, i zaraz władczy głos, który nakazywał ciszę.Wysokim łukiem Fafhrd rzucił trzy kamienie mierząc dokładnie, żeby spadły na jego fałszywym tropie, spory kawałek przed człowieczymi ogarami Mary.Szelest potrąconych gałęzi i głuche odgłosy upadku kamieni wznieciły wrzaski „Tam jest” i drugi nakaz ciszy.Fafhrd dźwignął większy głaz i oburącz cisnął nim w gruby pień sosny po swojej stronie tropu, aż zatrzęsło drzewem i sypnęło z gałęzi lawiną śniegu i lodu.Rozległy się zduszone okrzyki zaskoczenia, zamętu i wściekłości przysypanych po pierś mężczyzn.Fafhrd wyszczerzył zęby w uśmiechu, lecz szybko twarz mu spoważniała i już z czujnym błyskiem w oczach puścił się susami przez ciemniejący w zmierzchu las.Tym razem nie wyczuwał jednak nieprzyjaznych mocy, a żywi i nieżywi, z kamienia czy z ducha, powstrzymali się od napaści.Być może Mor zaprzestała umacniania swych zaklęć, oczekując, że krewniacy Mary dadzą mu dostatecznie w kość.A może to Fafhrd przestał myśleć, cały oddając się bezgłośnemu pośpiechowi.Przed nim była Vlana i cywilizacja.Za nim barbarzyństwo i matka, o której usiłował zapomnieć.Noc zapadała, kiedy Fafhrd wychynął z lasu.Zatoczył wśród drzew jak najpełniejsze koło, wychodząc przy zjeździe w Kanion Trollich Schodów.Rzemień długiego tobołka wpijał mu się w ramie.Jasno, gwarno i wesoło było wśród namiotów kupieckich.Bożychram i namioty aktorów tonęły w mroku.Bliżej majaczył ciemny masyw namiotu stajni.Fafhrd bezszelestnie przekroczył oblodzony, zryty koleinami żwir Nowego Gościńca wiodącego w głąb kanionu, na południe.Wtem spostrzegł, że stajenny namiot nie jest pogrążony w zupełnej ciemności.Wędrowała po nim widmowa łuna.Ostrożnie skradając się pod wejście, dojrzał sylwetkę Hora, który zaglądał do środka.Ciągle jak duch ciszy zaszedł Hora z tyłu i spojrzał ponad jego ramieniem.Veliks zaprzęgał z Vlaną parę swoich koni do sań Essedineksa, lżejszych o trzy race skradzione przez Fafhrda.Hor zadań głowę i podniósł dłoń do ust, by wydać jakiś dźwięk naśladujący krzyk sowy lub wilka.Fafhrd w mgnieniu oka dobył noża i już, już miał poderżnąć mu gardło, lecz zmieniwszy nagle i zamiar, i położenie noża, ogłuszył Hora, uderzając gałką rękojeści w jego skroń.Hor padł, a Fafhrd odciągnął go z przejścia na bok.Vlana z Veliksem wskoczyli do sań, Veliks trzepnął konie lejcami i ze zgrzytem płóz i kopyt wypadli na dwór.Fafhrd z całej siły ścisnął swój nóż.po czym wsuwając go do pochwy odstąpił i zniknął wśród cieni.Sanie poszusowały Nowym Gościńcem w dół.Fafhrd odprowadzał je wzrokiem, stojąc wyprostowany jak struna, z rękami wyprostowanymi po bokach jak ręce nieboszczyka ułożone do trumny, tylko palce i kciuki zwinęły mu się w najciaśniejsze pięści.Nagle zawrócił pędem w stronę Bożychramu.Zza stajni doleciało pohukiwanie sowy.Fafhrd wyhamował poślizgiem na śniegu i obrócił się do tyłu, nie rozwierając pięści.Dwie sylwetki - jedna piastując płomień - wybiegły z ciemności nad Kanion Trollich Schodów.Wyższą był niewątpliwie Hringorl.Obie przystanęły na krawędzi.Hringorl zatoczył wielki ognisty krąg pochodnią.Jej blask padł na twarz stojącego przy nim Harraksa.Jeden krąg, drugi, trzeci - jakby znak dla kogoś daleko na południu, na dnie kanionu.Po czym pognali w kierunku stajni.Fafhrd puścił się biegiem w stronę Bożychramu.Za plecami usłyszał chrapliwy okrzyk.Ponownie zatrzymał się i obejrzał.Ze stajni wyskoczył galopem ogromny koń.Dosiadał go Hringorl.Na linie ciągnął narciarza - Harraksa.Tandem runął Nowym Gościńcem, wzbijając kurzawę śniegu.Fafhrd minął Bożychram i wbiegł na ćwierć wysokości stoku pnącego się do Namiotu Niewiast.Zrzucił swój tobół, rozpakował, wyciągnął ze środka narty, przypiął je do nóg.Odwinięty miecz ojca przypasał u lewego boku, a sakiewkę u prawego, dla równowagi.Wreszcie stanął twarzą do Kanionu Trollich Schodów, w którym przepadł Stary Gościniec.Podniósł parę kijków, pochylił się i wbił je w śnieg.Twarz miał jak trupią czaszkę, maskę hazardzisty rzucającego kości w grze ze Śmiercią.W owej chwili, gdzieś za Bożychramem, od strony, z której przybył, zatrzaskała złota iskierka.Fafhrd wpatrzył się w ognik, nie wiedzieć czemu odliczając uderzenia serca.Dziewięć.dziesięć.jedenaście.- i ogromny snop ognia.Wzleciała raca otwierająca wieczorne Występy.Dwadzieścia jeden.dwadzieścia dwa.dwadzieścia trzy.- zniknął snop ognia, a na niebie rozprysło się dziewięć białych gwiazd.Fafhrd odrzucił kije, podniósł jedną z trzech wykradzionych rac i jak najdelikatniej wyciągnął z ogona calutki zapalnik, rozrywając jedynie dziegciowe spoiwo jego obsady.Lekko ścisnąwszy smukły, na palec długi cylinder smołowy w zębach, wyjął żarnik z sakiewki.Pumeksowe ścianki ledwo były ciepłe.Odsznurował pokrywkę i odgarnął popiół, aż ukazał się - i ukłuł go - czerwony żar.Wyjął spomiędzy zębów zapalnik, przytknął jednym końcem do czerwonego żaru, drugim oparł o brzeg naczynia.Zatrzeszczała iskierka.Siedem.osiem.dziewięć.dziesięć.jedenaście.dwanaście
[ Pobierz całość w formacie PDF ]