[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Oczy frachtwołu,ciemne, niemal czarne z nieznacznie tylko zaznaczonym jaśniejszym owalem zrenicami, wyglądały jakdwie połówki, wykonanej z czarnego szkła, kulki, przyklejonej do lekkich wklęsłości w dwóch trzecichdługości łba.Takimi oczami nie da się wyrazić żadnych uczuć, i frachtwoły nie wyrażały niczegospojrzeniem.Cynamon wietrzyła chwilę, a potem spokojnie odwróciła się w kierunku drzew imizernych kęp porostów pod nimi, najwyrazniej zamierzając skoro nie częstowano jej więcejalkoholem ani nie dosiadano udać się na małą przekąskę.Jonathan przerzucił ponad łbem wodze iwskoczył w siodło.Zrobił rundę po obrzeżu polany, a potem wrzasnął na Cynamon i szarpnąłwodzami.I wyleciał z siodła.Spojrzał z ziemi na spokojnie patrzącą w dal Cynamon.- Nie tak gwałtownie, co? - poprosił.- Miej na względzie, że jestem jedną piątą normalnego jezdzcaWskoczył w siodło i od razu rzucił frachtwoła w kłus.Tym razem wszystko odbyło się bez kłopotów.Zrobił cztery rundy, połowę stępa, dwie kłusem.Cynamon zachowywała się znakomicie.Po kolejnychpięciu rundach Jonathan uznał, że dość ujeżdżania na dzisiaj, poczęstował wierzchowca i jezdzcamałymi porcjami samogonu i wrócił wolnym krokiem na pastwisko frachtwołów, gdzie rozkiełznałCynamon, przeczyścił kopyta i puścił wolno.Pod bramą oazy dogonił go Farmi i razem wrócili domieszkania.Sześćdziesiąta czwarta doba; wieczórSłońce zanurzało się w horyzoncie ostatnimi mocnymi promieniami, haftując na ziemi długie plastrycieni.W niemal nieruchomym wieczornym powietrzu, bez pyłu i drgających z powodu upału obrazów,zasypiające frachtwoły rysowały się wyraznie jak gdyby patrzyło się na nie przez wyostrzającą lunetę.Tak samo wyraziście, jak na japońskich sztychach wykreślone były zagajniki drzew z grubszymi icieńszymi kreskami gałęzi i kontury dachów oazy.Wiatrochrapy, łapiąc najmniejszy podmuch wiatruwirowały wolno.Pojedyncze krzyki, zażywających wieczornej kąpieli Soyeftie, były jedynymiodgłosami dobiegającymi z dołu do wieży, na której otuleni prześcieradłami, wysychający po kąpieli,smakowali pejzaż Jonathan z Ziyrą.Poniżej wszystko nurzało się w głębokim soczystym mroku.Ziyra czesała sztywne po suszeniu włosy,Jonathan siedział oparty o ścianę wieży paląc cygaretkę; puszczał kółka z dymu, odruchowo, mimo,że nie było w pobliżu dzieciarni, wśród której ta umiejętność od tygodnia robiła furorę.- Jak to się nazywa? - zapytał leniwie.Ziyra potrząsnęła głową, niwecząc cały wcześniejszy wysiłek włosy nastroszyły się, tworząc niemalregularną kulę wokół jej głowy i czyniąc ją podobną do idolki rockowej estrady.Odwróciła się ipopatrzyła na Jonathana.- Co?Jonathan bez słowa wskazał ognikiem cygaretki świetlistą kreskę na południowo zachodniej ćwiartcenieba.- Tra.- Tra - powtórzył.- I nie wiecie co to znaczy- Nie - zgodziła się Ziyra.Wróciła do szczotkowania włosów.Stało się to jej namiętnością od chwili,kiedy dowiedziała się, że mnóstwo kobiet na Ziemi ma dłuższe włosy, a niektóre są nawet w staniezawiązać z nich węzeł.Kobiety Soyeftie nosiły włosy nie dłuższe niż pięć sześć cali i już w tej chwiliZiyra, mając je dłuższe o cal czy półtora, wyróżniała się nieznaną w oazie fryzurą.- Nikogo to nieinteresowało, dopóki ty nie zacząłeś o to pytać.Nawet chyba nie wiesz - przerwała na chwilęszczotkowanie włosów i popatrzyła przez ramię na Jonathana - Właściwie ja sama nie wiedziałam, żejest tyle pytań do zadania.- Tyle? - Jonathan prychnął przez nos z goryczą.- Te, które zadałem, to tylko część.Gdybymwiedział, że istnieją odpowiedzi zasypywałbym was kolejnymi.Tysiącami A tak? Po prostu, kiedy jużnie wytrzymuję pytam.- A o co byś jeszcze pytał?Odłożyła szczotkę, zrzuciła swoje prześcieradło i unosząc dłonie, zniweczyła dwoma ruchami kolejnyraz, cały swój poprzedni wysiłek.Na tle bezchmurnego nieba, stała się czarną sylwetką szczupłejkobiety, może konturem wyciętym z papieru lub stylizowanym na postać ludzką z wysokim dzbanem.Stała tak, chwilę patrząc na Grega, a potem zrobiła krok i usiadła obok niego, od razu przesuwając siętak, żeby ułożyć się na podłodze z głową na jego udzie, jedną ręką wyciągniętą wzdłuż jego nogi idrugą, dłonią, płasko ułożoną na piersi mężczyzny.- Och, tu co krok spotykają mnie zagadki.Począwszy od waszego niekonsekwentnego języka jednenazwy zrozumiałe, drugie nie, język pisany różny od mówionego, brak pewnych całych częścijęzyka, na przykład wszystkiego co dotyczy geografii.Skąd się wzięła wasza całkowita ignorancjadotycząca nieba nic nie wiecie o tym, co macie nad głową.Gdzie i jak nauczyliście się posługiwaćsprego, najzwyczajniejszą, tyle że dziwnie powszednią magią, którą na dodatek posługujecie się dośćniezdarnie? Dlaczego wasz świat zwierzęcy i roślinny jest tak ograniczony? Już nie mówię oszerszych problemach dlaczego i czy naprawdę jesteście odcięci od reszty świata i najważniejszedla mnie dlaczego i jak ja się tu znalazłem.Czy to - zaciągnął się i po chwili wypuścił długą strugędymu w powietrze - tak mało?- Dużo - zgodziła się Ziyra.- Moim zdaniem, aż za dużo.Jaki sens ma zadawanie pytań, na które niewymyślono odpowiedzi?- Taki, że to zmusza do ich szukania- Ale po co?- No właśnie Wiesz, wyniosłem się z miasta na wieś, kiedy zrozumiałem, że tracę mnóstwo czasu nazorganizowanie sobie w nim życia.Wyniosłem się na wieś, co znacznie wydłużyło mój dzień i dało mimożliwość robienia tego, co chcę i jak chcę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]