[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Bardzo udał ci się ten pomysł! Ale przecież Cabral przyszedł po ciebie.Czemuś wtedy nic nie mówiła? Po co spaliłaś dom?— Nienawidzę jej — powiedziała zawzięcie.— Nienawidzę Morany.Gdyby nie to, że Geerew został w Ahar, przyłożyłabym się do jej zguby.Bałam się, że mi zabronicie.Mordercy spoglądali w ciszy po sobie.Sayla milczała z nachmurzoną, zaciętą twarzą.— Doprawdy, siostrzyczko — rzekł na koniec Cabral — będą z tobą same kłopoty.Co jeszcze uczyniłaś, o czym żaden z nas nie wie?— Geerew i Morana złożyli przysięgę, że nie zwrócą się przeciw mieszkańcom Saywanee.Ale dzisiaj to Saywanee zwróci się przeciw nim.Zostawiłam Moranie wiadomość, gdzie powinien na nas czekać jej służący.Z wiadomością, że Zamek Ahar został napadnięty.A zostanie dzisiaj napadnięty, wiem.— Twierdzisz zatem.— upewniał się Cabral.— Twierdzę — rzekła, stając w strzemionach i pokazując ręką — że ten człowiek pod lasem to na pewno Wigard, mój mąż.Rycerz Ahar, służący Morany.On myśli, że biorę udział w spisku przeciw jego pani.— W samej rzeczy, ktoś tam stoi — rzekł po długiej chwili któryś z czarnych jeźdźców.— Ale, siostro, mówisz, że kto to?— Rycerz Morany — powtórzyła.— Z jej rozkazu został pomocnikiem jakiegoś magika czy czarnoksiężnika.— Pogardliwie wydęła wargi.— Nigdy go nie widziałam.Ale dzisiaj pewnie zobaczę i zabiję.Cabral nie był biegły w intrygach, jego towarzysze jeszcze mniej.— Słowo daję, siostrzyczko — rzekł młodziutki Sehem z niezwykłą u niego powagą — mam wrażenie, iż wpędzasz nas w kłopoty.Mamy więc zawierzyć człowiekowi, który czeka na nas tam, pod lasem, i na jego żądanie bronić Zamku Ahar, postępując wbrew woli króla? Przyznasz chyba, że sprawa jest cokolwiek niejasna?— Wcale nie.Czarni jeźdźcy milczeli, popatrując jeden na drugiego.— Pojedźmy tam — zażądała Sayla, wskazując las i drobną sylwetkę jeźdźca na drodze.— Jeśli Morana wywiesiła swoje wojenne chorągwie, to znaczy, że została zaatakowana.— Uwierzymy ci, siostro.Nie mówiąc nic więcej, siedemnastu jeźdźców pokłusowało gościńcem w stronę lasu.Jeśli trzej piklujący młyna szlachcice mieli w nocy jakieś wątpliwości, to zniknęły one jeszcze przed nastaniem dnia.Del Velaro i jego towarzysze wyraźnie widzieli, jak spełniają się wszystkie proroctwa, byli świadkami porannych rozruchów, oglądali wzburzone tłumy z bliska, słuchali wieści o masakrze dokonanej w nocy przez wysłanników Ahar — wieści przesadzonych zresztą, jakby sama rzeczywistość nie była dość złowieszcza i krwawa.Czując do tłuszczy głęboką odrazę, jaką musi żywić każdy człowiek godny, przecież chcąc nie chcąc obcowali z potęgą rozgniewanej ciżby.Już to jedno dało im odczuć, jak brzemienne w skutki będą nadchodzące wydarzenia.Wreszcie osoba arcybiskupa Wessel stanowiła najlepszą rękojmię, iż wkrótce dokonają się rzeczy niemałe; trudno sądzić, by człowiek piastujący tak wysokie godności mieszał się do byle awantury.Stojąc nieopodal młyna, na drewnianym moście, Del Velaro z namysłem spoglądał ku trzem samotnym dębom-olbrzymom, rosnącym w odległości ćwierci mili.W ich cieniu stali pod bronią muszkieterzy książęcy.Dowodzący półkompanią porucznik Vannon miał odeprzeć — gdyby zaszła taka potrzeba — każdy atak skierowany na miasto, na młyn lub przeciw tłumom szturmującym wzgórze.Del Velaro i jego towarzysze byli tylko osobistą gwardią i strażą, eskortą tego, na którego barkach miał spocząć główny ciężar rozpoczynającej się niesamowitej i dziwnej walki.Dzień był pochmurny, powietrze nieustannie przenikała drobna mżawka.Wytężając wzrok, Del Velaro usiłował dojrzeć żołnierzy Vannona, lecz olbrzymie dęby brodziły w rozmaitych krzewach i zaroślach.Mglisty półmrok panujący pod ich koronami był chyba nieśmiertelny i wieczny.Vannon dobrze wybrał posterunek.Kim właściwie był ten oficer biorący udział w przedsięwzięciu od samego początku? Jakim sposobem tutaj, na prowincji, znalazł się zaufany człowiek Jego Eminencji arcybiskupa Wessćl? Co łączyło kościelnego hierarchę ze starą magią Klanów, niegdyś tak potężnych w Saywanee? Jakie było prawdziwe tło całej niesamowitej historii ze wskrzeszonym złem Morderców i plugawym czarnoksięstwem, zmartwychwstałym w posępnych ruinach? Del Velaro był człowiekiem światłym i bywałym, widział w życiu niejedno i z niejednego pieca chleb jadał.Wierzył w szlachetne porywy — lecz nie wierzył w bezinteresownie szlachetne przedsięwzięcia.Dobro ze złem, tak samo z siebie, walczyło tylko w baśniach.Jeśli jeden z najpotężniejszych dostojników w państwie kosztem wielu trudów i wyrzeczeń przygotowywał i prowadził taką wojnę, to nie czynił tego wyłącznie z prawości serca.Co było do zyskania? Del Velaro miał przykrą świadomość, że być może — i to najprawdopodobniej — nigdy się tego nie dowie.Był tylko narzędziem.Ale nie bezmyślnym.Żaden z wartujących na podwórzu szlachciców nie wiedział, co działo się w młynie.Tym bardziej nie mogli tego wiedzieć krążący po podwórzu uzbrojeni służący.Jeden tylko Del Velaro rozumiał, iż niechybnie dojdzie do walki na zupełnie innych warunkach, niż było to przewidziane
[ Pobierz całość w formacie PDF ]