[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Całą wyspę, z wyjątkiem miejsc, gdzie wznosiły się pionowo granitowezbocza, otaczał odstraszający nieproszonych gości kamienny mur.Poza Ynys Trebespanował zamęt, grasowali Frankowie, lała się krew, ludzie cierpieli z powodu nędzy ichorób, ale za murami królowała nauka, muzyka, poezja i piękno.Nie było mi dane zamieszkać w ukochanej stolicy króla Bana.Miałem zazadanie bronić Ynys Trebes, walcząc z Frankami w głębi lądu, gdyż atakowali oniosady, dzięki którym miasto żyło w dobrobycie.Bleiddig nalegał jednak, abymspotkał się z królem, i poprowadził mnie groblą do miejskiej bramy, ozdobionejpłaskorzezbą trzymającego trójząb trytona, a potem stromą drogą, prowadzącą dostylowego pałacu.%7łałowałem, że nie mogłem zabrać ze sobą moich ludzi, abyzobaczyli wszystkie wspaniałości miasta: rzezbione bramy, wykute w granicie stromeschody, biegnące w górę i w dół między świątyniami i sklepami, ukwiecone balkonydomów, posągi i ozdobione płaskorzezbami marmurowe akwedukty, z których każdymógł czerpać czystą, zródlaną wodę.Bleiddig, który był moim przewodnikiem,narzekał, że utrzymanie miasta kosztuje zbyt wiele pieniędzy i należałoby je raczejprzeznaczyć na obronę królestwa, ale ja byłem oszołomiony tym, co ujrzałem.Pomyślałem, że o takie miejsce warto walczyć.Weszliśmy przez ostatnią bramę z płaskorzezbą trytona na pałacowydziedziniec.Z trzech stron otaczały go obrośnięte winem budowle, a z czwartej białearkady, za którymi rozciągał się widok na morze.Przy wszystkich drzwiach staliubrani w białe płaszcze wartownicy ze lśniącymi włóczniami.- Są do niczego - mruknął Bleiddig.- Nie potrafiliby odpędzić nawet kundla,ale ładnie się prezentują.Przy wejściu do pałacu powitał nas dworzanin w białej todze.Szliśmy za nimprzez wypełnione drogocennymi przedmiotami sale.Były tam alabastrowe posągi izłote naczynia.Zaparło mi dech w piersiach, gdy zobaczyłem nagle swoje odbicie wszeregu wklęsłych luster.Postać brodatego i brudnego żołnierza w brunatnympłaszczu znikała gdzieś w nieskończonej przestrzeni.W następnej sali, pomalowanejna biało i pachnącej kwiatami, piękna dziewczyna grała na harfie.Miała na sobietylko krótką tunikę.Uśmiechnęła się do nas radośnie, nie przerywając gry.Promieniesłońca złociły jej piersi i krótko przycięte włosy.- Ten pałac przypomina burdel - szepnął konfidencjonalnie Bleiddig.-Szkoda, że nim nie jest.Byłby wtedy z niego jakiś pożytek.Odziany w togę dworzanin otworzył szeroko jeszcze jedne zaopatrzone wklamkę z brązu drzwi i wprowadził nas do obszernej komnaty, z której był doskonaływidok na lśniące morze.- Panie - powiedział, kłaniając się jedynej obecnej tam osobie - przybył wódzBleiddig i Derfel, kapitan wojsk Dumnonii.Zza stołu wstał wysoki, szczupły mężczyzna o zatroskanej twarzy irzedniejących siwych włosach.Przycisnąwszy pergamin, na którym pisał,kałamarzami i kamykami, aby nie zwiał mu go wiatr, podszedł do nas i powiedział:- A, Bleiddig! Więc wróciłeś.Bardzo dobrze.Nie wszystkim się to udaje.Statki często toną.Należałoby się zastanowić dlaczego.Może powinny być większe?A może zle je budujemy? Nie jestem pewien, czy posiadamy odpowiedniekwalifikacje.Nasi rybacy przysięgają, że tak, ale niektórzy z nich też nie wracają zmorza.Jest to problem.- Król Ban przystanął na środku sali i podrapał się w skroń,brudząc jeszcze bardziej atramentem swe siwe włosy.- Nie wiem na razie, jak gorozwiązać - oznajmił w końcu, po czym spojrzał na mnie.- Więc nazywasz się Drivel,tak?- Derfel, panie - powiedziałem, klękając na jedno kolano.- Derfel! - powtórzył zdumiony.- Derfel! Niech pomyślę.To znaczy, zdaje się należący do druida.Zgadza się, Derfel?- Jestem wychowankiem Merlina, panie.- Doprawdy? Coś podobnego! Widzę, że musimy porozmawiać.Jak się miewamój drogi Merlin?- Nie widziano go od pięciu lat, panie.- A więc jest niewidzialny! Ha! Zawsze przypuszczałem, że potrafi znikać! Tobardzo przydatna umiejętność.Muszę poprosić moich mędrców, żeby nad tympopracowali.Wstań, proszę.Nie znoszę, kiedy ludzie przede mną klękają.Nie jestemżadnym bogiem, przynajmniej tak sądzę.- Gdy wstałem, król przyjrzał mi sięuważnie i stwierdził, wyraznie zawiedziony: - Wyglądasz jak Frank!- Przybywam z Dumnonii, panie - powiedziałem dumnie.- Oczywiście.A nasz drogi Artur podąża twoim śladem, czy tak? - zapytał znadzieją w glosie.Obawiałem się tej chwili.- Nie, panie - odparłem.- Artura otacza wielu wrogów.Walczy o ocalenienaszego królestwa, przysłał więc mnie i paru ludzi, tylu, ilu mógł.Mam do niegonapisać i w razie potrzeby poprosić o posiłki.- Na pewno będzie to konieczne - stwierdził dobitnie Ban swoim cienkim,piskliwym głosem.- Więc przypłynąłeś tu ze swoimi ludzmi? Ilu dokładnie ich jest?- Sześćdziesięciu, panie.Król Ban usiadł nagle na inkrustowanym kością słoniową drewnianymkrześle.- Sześćdziesięciu? Liczyłem na trzystu! I na obecność samego Artura.Jak nadowódcę jesteś bardzo młody - powiedział sceptycznym tonem, zaraz jednak twarzmu się rozjaśniła.- Czy dobrze słyszałem? Wspomniałeś, że potrafisz pisać?- Tak, panie.- I czytać? - dopytywał się z zainteresowaniem.- Też, panie.- Widzisz, Bleiddig? - wykrzyknął triumfalnie król, zrywając się na nogi.-Niektórzy wojownicy potrafią czytać i pisać! I nie przynosi im to ujmy.Wcale niezniżają się przez to do poziomu urzędników, kobiet, królów i poetów, którymi takpogardzasz.Ha! Wykształcony wojownik! Czy przypadkiem nie piszesz wierszy? -zapytał.- Nie, panie.- Szkoda.Mamy tu społeczność poetów.Jesteśmy bractwem! Nazywamysiebie fili, a poezja to nasza kochanka.Wypełniamy swego rodzaju świętą misję.Może doznasz tu natchnienia? Chodz ze mną, mój uczony Derflu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]