[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tę życzliwą tolerancję zawdzięczałem jednemu z najbardziej beztroskich i najbardziej zakamieniałych przedstawicieli cyganerii, człowiekowi, w którego brodzie prześwitywały już siwe nitki.Pewnego razu, położywszy mi na ramieniu swoją ciężką dłoń, wziął mnie w obronę przed zarzutem zdrady, a nawet obcości w stosunku do tego środowiska, w którym powstawały czarowne wizje przybierające piękne i rewolucyjne kształty wśród dymu z fajek i brzęku kieliszków.- Ten młodzieniec (ce garçon) to natura pierwotna, ale w pewnym znaczeniu może i artysta.Zerwał z konwencjonalnością otoczenia.Usiłuje nadać swemu życiu szczególniejszą wibrację i zabarwienie zgodne z własnym poczuciem koloru, a kto wie, czy nie narzuci mu kształtu odpowiadającego własnym wyobrażeniom.Jest już może na tropie arcydzieła, ale zauważcie jedno: jeśli tak jest istotnie, nikt tego arcydzieła nie ujrzy.Będzie istniało tylko dla niego samego.A nawet jemu nie będzie dane oglądać go w całości - chyba na łożu śmierci.Jest w tym coś, dalibóg, pięknego.Zaczerwieniłem się z zadowolenia; tak piękne myśli nie przeszły mi nigdy przez głowę.A było w tym rzeczywiście piękno… Jakież dalekie było to wszystko! Jakie nieme i martwe.Widmem wydawał mi się teraz ten człowiek z barwną brodą mieniącą się przynajmniej siedmioma odcieniami brunatnego koloru.Cieniami wydawali się inni, jak Baptiste o wygolonej twarzy dyplomaty, maître d’hôtel czuwający nad «małym salonem», który odzywał się z szacunkiem, odbierając ode mnie kapelusz i laskę: «Rzadko się pana teraz u nas widuje.» I ci wszyscy, których pięknie uczesane głowy pochylały się przede mną w przejściu, witając mnie życzliwym «Bonjour, bonjour» i śledząc wzrokiem pełnym zaciekawienia.Także ci młodzi panowie, X i Z, którzy przed wyjściem z restauracji zbaczali umyślnie do mego stolika, by zapytać przyciszonym głosem: «Jak się pan miewa? Czy pokaże się pan gdzieśkolwiek dziś wieczór?», i to, broń Boże, nie z ciekawości, ale po prostu przez życzliwość.Po czym szli dalej nie czekając najczęściej na odpowiedź.Cóż mnie dziś z nimi łączyło, co mogłem mieć wspólnego z tym całym szychem, z tym prowincjonalnym światem?Często także jadałem śniadanie u Dony Rity bez uprzedniego zaproszenia.Teraz nie mogłem już o tym pomyśleć.Cóż jeszcze wspólnego mogłem mieć z kobietą, która pozwalała innemu doprowadzać się do tez, by potem, ze zdumiewającym brakiem taktu, wylewać te łzy na moim ramieniu? Rozumie się, że nic.To moje pięciominutowe rozmyślanie na środku pokoju skończyło się nawet bez westchnienia.Umarli nie wzdychają, ja zaś faktycznie już umarłem.Brakowało tylko ostatniego dopełnienia: rigor mortis, błogosławionego stanu niewiedzy.Powolnym krokiem minąłem schody i wszedłem do mego saloniku.IIOkna tego pokoju wychodziły na ulicę Konsulów, cichą jak zwykle.W całym domu, nade mną i pode mną, panowała także głucha cisza.Dom ten był pozbawiony akustyki i wszelkich odgłosów, dzięki czemu przypominał klasztor.Musiał być bardzo solidnie budowany.Ale wśród tej ciszy brakło mi owego rana poczucia bezpieczeństwa i spokoju, jaki się z nią zazwyczaj łączył.Według powszechnego mniemania, umarli lubią odpoczywać w spokoju.Ja jednak nie odczuwałem ani spokoju, ani wypoczynku.Co mi właściwie przeszkadzało w tej ciszy? Było w niej stanowczo coś niepokojącego.Spokój domu był czymś zakłócony.Nagle przypomniałem sobie: przyjechała matka rotmistrza Blunta.Po co odbyła tę drogę z Paryża? I dlaczego miałbym sobie tym zaprzątać głowę? Hm! aura Bluntów, spotęgowana wibracja Bluntów przenikała zapewne przez te grube ściany i zakłócała ciszę, niemal bardziej kamienną niż same mury.Sprawy Madame Blunt mčre nic mnie oczywiście nie obchodziły.Zapewne macierzyński niepokój przywiódł ją tu, na południe Francji, wieczornym lub rannym ekspresem.Chciała zapewne przekonać się naocznie, jak wyglądają skutki długotrwałej bezsenności.Bezsenność - świetna rzecz dla oficera kawalerii przebywającego wciąż na wysuniętych placówkach - po prostu dar zesłany z nieba, ale podczas urlopu istne przekleństwo!Powyższe myśli były całkowicie pozbawione współczucia, raczej połączone z wewnętrznym zadowoleniem, że nie mnie dręczy ta bezsenność.W ostateczności mogłem zawsze usnąć.Zawsze pozostawała mi ucieczka w krainę snów.Jakąż rozkoszą byłoby to dla Blunta.Skazany był na przewracanie się na łóżku z otwartymi oczami przez całą noc i na wstawanie z uczuciem straszliwego znużenia.A czyż ja również nie czułem się znużony wyczekując nieraz długo, długo na sen pozbawiony zwidzeń?Posłyszałem, że za mną otworzyły się drzwi.Stałem zwrócony twarzą do okna, nie mając pojęcia, czy patrzę na pustynię Sahara, czy na ścianę z cegieł, na krajobraz poprzecinany rzekami i lasami, czy po prostu na konsulat Paragwaju? Myślałem widocznie przez ten czas o panu Bluncie z takim natężeniem, że kiedy zobaczyłem go wchodzącego do pokoju, nie uczyniło to na mnie wrażenia.Zbliżał się do mnie, poprawny jak zawsze i uśmiechnięty mimo zapadłych oczu.Ubrany był jak do wyjścia, był jednak w starej kurtce myśliwskiej, którą sobie szczególnie widać upodobał, bo nosił ją przy każdej sposobności.Była uszyta z samodziału, niewiarogodnie zniszczona i wytarta na łokciach, mimo to widać było od razu, że musiał ją robić pierwszorzędny krawiec londyński.Blunt zbliżał się do mnie smukły i wytworny każdym swym poruszeniem, każdym rysem twarzy, osadzeniem głowy na ramionach i niedbałą swobodą ruchów - stwierdzając narzucającą się wyższość, nieświadomą, nieopisaną, nieuchwytną wyższość wielkiego pana i wzorowego salonowca nad zwykłym, prostodusznym młodzieńcem.Uśmiechał się swobodnie, poprawny, nieskończenie uroczy: wspaniały cel dla kuli straceńca.Przyszedł mnie prosić, abym zechciał - o ile mi inne zajęcia nie przeszkadzają - zjeść drugie śniadanie w towarzystwie jego i jego matki, mniej więcej za godzinę.Wypowiedział to w sposób jak najbardziej degagé.Matka zrobiła mu niespodziankę.Najzupełniejszą… Podstawą psychologii jego matki jest jej rozkoszna nieobliczalność.Nie pozostawi żadnej rzeczy jej naturalnemu biegowi (to było powiedziane szczególnym tonem, który jednak natychmiast opanował), byłby mi więc nieskończenie wdzięczny, gdybym zgodził się przyjść i na chwilę przerwał ich tęte-ŕ-tęte (oczywiście, o ile nie mam innego zaproszenia - dodał - błyskając zębami).Jego matka była rozkosznie, tkliwie niedorzeczna.Wmówiła w siebie, że zdrowie syna jest zagrożone.A gdy już raz wbije sobie do głowy… Może uda mi się czymkolwiek uspokoić jej obawy.Widziała się dwukrotnie z Millsem w czasie jego przejazdu przez Paryż i długo z nim rozmawiała.Opowiadał jej o mnie (wiemy, jak ten grubas potrafi mówić o ludziach - wtrącił dwuznacznie), ona zaś ze swą nienasyconą ciekawością wszystkiego, co niezwykłe (tu przybrał żartobliwy ton synowski, z lżejszym błyskiem zębów), zapragnęła mnie poznać.(Ton uprzedzająco grzeczny - zęby niewidoczne
[ Pobierz całość w formacie PDF ]