[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Spójrz na te złote obręcze! Kto kiedy widział, żeby trup zjawiał się nocą wśród pni z takimi kółkami na nogach! To są czary.Jednakże — dodał Mahmat po chwili zastanowienia — wezmę sobie te kółka, jeśli można, bo mam czarodziejski środek na duchy i nie boję się ich.Bóg jest wielki!Nowy wybuch hałaśliwego lamentu pani Almayer przerwał Mahmatowi.Zmieszamy Almayer popatrzył kolejno na żonę, Mahmata, Babalatjego i wreszcie jak urzeczony zatrzymał wzrok na zwłokach, które leżały w błocie z zakrytą twarzą.Zmiażdżone członki powyginały się dziwacznie, a jedna z rąk, wykręcona i pogruchotana, wyciągnięta była w bok; w kilku miejscach sterczały z niej białe kości przez poszarpane ciało.Rozpostarte palce tej ręki dotykały prawie nogi Almayera.— Czy wiesz, kto to taki? — zapytał cicho Babalatjego.Babalatji poruszył z lekka wargami, ale hałaśliwy lament pani Almayer zgłuszył szept jego odpowiedzi, przeznaczonej tylko dla uszu Almayera.— Tak chciało przeznaczenie.Spójrz do swoich stóp, biały człowieku.Widzę na tych poszarpanych palcach pierścień, który znasz dobrze.Mówiąc to Babalatji postąpił niedbale naprzód i nadeptał niby niechcący na wyciągniętą rękę trupa, wciskając ją w miękkie błoto.Machnął groźnie łaską w stronę tłumu, który cofnął się nieco.— Odejdźcie — rzeki L powagą — i odeślijcie kobiety do domowych ognisk.Nie powinny izui—ać domu i gapić się na nieznajomego trupa.Tu jest robota dla mężczyzn.Zabieram zwłoki w imieniu radży.Tylko niewolnicy tuana Almayera mają ze mną pozostać.Odejdźcie.Tłum zaczął się rozchodzić, ociągając się niechętnie.Pierwsze ruszyły kobiety, wlokąc za sobą dzieci, które wieszały się u rąk matczynych i ciągnęły je w tył całym ciężarem.Za nimi szli zwolna mężczyźni w ruchomych zmiennych grupkach, topniejących w miarę zbliżania się do osady; każdy przyśpieszał kroku myśląc o oczekującym go rannym ryżu.Tylko na lekkim wzniesieniu, skąd wybrzeże zbiegało ku błotnistemu przylądkowi, pozostało kilku ludzi, przyjaciół lub też wrogów Mahmata; przypatrywali się z ciekawością gromadce otaczającej zwłoki.— Nie rozumiem ciebie, Babalatji — rzekł Almayer.— O jakim mówisz pierścieniu? Kimkolwiek jest ten biedak… patrz, wdeptałeś w błoto jego rękę.Odsłoń mu twarz — zwrócił się do pani Almayer, która przykucnęła przy głowie trupa i kiwała się nad nim, wstrząsając od czasu do czasu potarganymi, siwymi splotami i mrucząc coś ponuro.— Hai! — wykrzyknął Mahmat, który ociągał się jeszcze z odejściem.— Popatrz, tuanie, kłody zwarły się tak — tu przycisnął dłoń do dłoni — a głowa jego musiała dostać się w środek, bo nie ma już twarzy, którą byś mógł oglądać.Jest tam jego ciało i kości, i nos, i usta, a pewnie i jego oczy — ale nikt nie rozróżni jednego od drugiego.W dniu, kiedy się urodził, zostało zapisane, że żaden człowiek nie będzie mógł spojrzeć na niego po śmierci i powiedzieć: oto twarz mojego przyjaciela.— Cicho, Mahmacie! dosyć tego — rzekł Babalatji.— A nie gap się tak na jego złotą obręcz, ty zjadaczu świńskiego mięsa.Tuanie Almayer — dodał zniżywszy głos — czy widziałeś Daina dziś rano?Almayer otworzył szeroko oczy i zaniepokoił się.— Nie — odparł prędko — a tyś go widział? Czy nie ma go u radży? Czekam na niego; dlaczego nie przychodzi?Babalatji pokiwał smutnie głową.— On przyszedł, tuanie.Opuścił nas w nocy podczas tej wielkiej burzy, kiedy rzeka bardzo się gniewała.Noc była zupełnie ciemna, ale w jego sercu gorzał płomień, który rozjaśniał mu drogę.Rzeka wydała mu się gładka jak woda w wąskiej cieśnince, a rozpędzone kłody nie większe od źdźbeł suchej trawy.Więc popłynął — i oto leży tutaj — Babalatji wskazał głową na trupa.— Skąd wiesz, że to on? — krzyknął gorączkowo Almayer.Odepchnął żonę, zerwał nakrycie i wpatrzył się w bezkształtną miazgę ciała, włosów i schnącego błota leżącą na miejscu, gdzie była twarz topielca.— Nikt nie rozpozna — dodał i wzdrygnął się ze zgrozą.Tymczasem Babalatji ukląkł obcierając z błota palce wyciągniętej ręki.Powstał i błysnął przed oczami Almayera złotym pierścieniem o wielkim, zielonym kamieniu.— Znasz dobrze ten pierścień — rzekł — nie schodził on nigdy z ręki Daina.Musiałem poszarpać palec, aby go zdjąć.Czy mi teraz wierzysz?Almayer podniósł ręce do głowy i opuścił je bezwładnie w przystępie ostatecznej rozpaczy.Babalatji przyglądał mu się ciekawie i zobaczył ze zdumieniem uśmiech na jego twarzy.Dziwne urojenie opanowało mózg Almayera, zmącony tym nowym ciosem.Przywidziało mu się, że przez wiele lat spadał w głęboką przepaść.Dzień po dniu, tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu spadał nieustannie; była to gładka, krągła, mroczna przepaść, której czarne ściany sunęły w górę z nużącą szybkością.Zdawało mu się, że słyszy jeszcze odgłos tego zawrotnego spadania.Nagłe doznał straszliwego wstrząsu: runął na dno i — o dziwo! — oto jest żywy i cały, a Dain leży martwy z pogruchotanymi kośćmi.Uderzyło go to jako rzecz zabawna.Nieżywy Malaj; tak wielu nieżywych Malajów oglądał bez najmniejszego wzruszenia — a teraz czuje, ze plącz go chwyta za gardło, ale nie nad Malajem; żal mu białego człowieka, który spadł w głęboką przepaść, a nie zabił się.Wydało mu się, że stoi tak jakby z boku, w pewnym oddaleniu — i przygląda się niejakiemu Almayerowi, który jest w bardzo ciężkich opałach.Biedny, biedny człowiek! dlaczego nie poderżnie sobie gardła? Chciałby zachęcić go do tego i ujrzeć, jak Almayer padnie martwy na trupa Daina.Dlaczego nie umiera, aby położyć kres męce? Jęknął mimo woli i zląkł się swojego głosu.Czy ogarnia go szaleństwo? W najwyższym przerażeniu rzucił się ku domowi powtarzając ciągle: „Ja nie zwariowałem! nie, nie — naturalnie, że nie!” Starał się przyswoić sobie dokładnie tę myśl.„Nie jestem wariatem, nie jestem wariatem!’’ Potknął się, wbiegając na oślep na schody i coraz prędzej powtarzał te słowa, w których zdawał się widzieć ratunek
[ Pobierz całość w formacie PDF ]