[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wiedziałam to już doskonale, ale co z tego? Równie dobrze mogłabym pociąć najednakowe kawałki na przykład własne serce albo wątrobę.Wątroba, zdaje się,większa, więcej z niej wyjdzie.Stwierdzając zdecydowaną wyższość urody kawałków bursztynu nad kawał-kami wątroby, obojętne, mojej, wieprzowe, czy cielęcej, znów usłyszałam dalszyciąg. Najgorzej z Niemcami mówił gniewnie Waldemar. Wykupują najpiękniejszy i przemycają.No i co z tego, że nie wolno.Coz tym robią, to ja już nie wiem, ale płacą więcej niż nasi i w ten sposób oni tomają, a nie my.Tu pijaczki różne, znajdzie taki coś i gotów sprzedać od razu nawódkę. Dwie grupy przerwał mu ten mój, zakręcając termos. Jedna sprzeda wszystko każdemu za byle co, a druga nie sprzeda niczegonikomu, chociaż dostałaby dobrą cenę.Zgadza się? Otóż to właśnie przyświadczyła z lekkim rozgoryczeniem Jadwiga.I mój mąż należy do tej drugiej grupy.Waldemar się nagle zakłopotał. No, jak on ma to ciąć.?Teraz, dla odmiany, oczyma duszy ujrzałam schody Jadwigi, znajdujące się zamoimi plecami.Surowy beton, nawet bez szlichty, prowizorycznie pokryty kawał-kami jakiegoś PCV.Też ją należało rozumieć, każda normalna kobieta chciałaby38mieć dom wykończony, sama przecież tej roboty nie odwali, mąż powinien sięprzyczynić.Zarobić.Zapłacić ludziom.A majątek mu leży w bursztynie.Czy ja bym zdołała to sprzedać.?Najpierw uznałam stanowczo, że nie.Potem zastanowiłam się i pomyślałam,że w pewnym stopniu.Rozważyłam wreszcie sprawę porządnie i zadecydowałam,że tak.Trochę, te najpiękniejsze, od których serce by mi pękło, zostawiłabymsobie, a resztę, trudno, niech te ohyzdy kupują.Schody trzeba wykończyć, jakokobieta upieram się przy tym. Ten taki, w tym pierwszym domu z dachówką mówił teraz Waldemar,emocjonalnie już sklęsły. Chciwy, a serca do bursztynu nie ma.Co złapie, tosprzeda, z tym że nie przepije, bo on akurat trzezwy. I całkiem rozumny wtrącił dziadek z kąta nieco zgryzliwie. Na cośte pieniądze zbiera, a zbiera już długo.Od gówniarza go znam.Może śpi na nich. Dobrze, że teraz papierowe, bo na złotych byłoby mu twardo zauważyłaJadwiga tonem, który nie wyrażał nic.Dziadek spoglądał to na Mieszka, którego karmił jarzynową zupką, to w okno,na panoramę Zalewu, co jakiś czas trzymając w zawieszeniu łyżkę w ręku i dziec-ko z otwartymi ustami. Są takie ludzie.Same nie wiedzą, na co im to, ale garną pod siebie.I on teżtak.Dzieci nie ma, rodziny nie ma. Ma żonę przypomniał Waldemar. Iiiii tam, taka żona.Drapak, nie żona. Smażę ryby zawiadomiła Jadwiga. Zledz i stynka.Zjedzą państwo?Jeśli szło o ryby, państwo zdołaliby zjeść zapewne cały połów Waldemarai oprócz tego jeszcze trochę, szczególnie stynki.Z zapałem przyjęliśmy propozy-cję.Oderwałam się od futryny drzwiowej i przestałam myśleć wielowarstwowo.* * *Przyszedł sztorm, rzetelny, z wiatrem północnym, dociągnął do jedenastkii trwał dwa dni.Zważywszy iż była to wczesna wiosna, zmiana nastąpiła znie-nacka, morze zaczęło siadać w ciągu jednej nocy, a wiatr ucichł i odwrócił się napołudniowo-wschodni.Wszyscy wiedzieli, co z tego powinno wyniknąć, teraz jużnawet ja.Rzecz oczywista, znalezliśmy się na plaży o wpół do szóstej rano, tuż powschodzie słońca.Szaleńczo i namiętnie chciałam znów iść w dwóch przeciw-nych kierunkach, ale nie miało to żadnego sensu, Związek Radziecki pozbawionybył szans, cokolwiek wyrzucało, to tylko w stronie zachodniej.Zmieci leżały gru-bą warstwą, fala była już średnia i cichła z chwili na chwilę.Razem poszliśmy na zachód.Zlady wskazywały, że w tym rejonie jesteśmypierwsi.Wymienialiśmy się mniej więcej uczciwie, to ja zbierałam, a on leciał39pierwszy, to znów on grzebał, ja zaś wyprzedzałam go, utrzymując taktownyi przyzwoity dystans, żeby nie chwytać mu spod ręki.Wygrałam sprawę na brze-gu, kiedy on wszedł do wody po kłębiące się śmieci.Aupy wprost z morza nie były mi chwilowo dostępne, bo jeszcze trochę zamocno chlupotało i fala zalewała człowieka wysoko, bez kombinezonu nie miałamsię co wygłupiać, chyba że postąpiłabym tak, jak ta facetka przed laty.Zmieciprzy tym nie trwały na dnie w bezruchu, tylko przemieszczały się dość gwałtowniei kłębiły czarną chmurą.Należało je łapać, ostro machając siatką w wodzie, a takąsiłą nie dysponowałam, lekka ta siatka była, bo lekka, ale woda stawia opór i dawałtemu radę wyłącznie silny chłop.Przed nami, bliżej Leśniczówki, pojawili się ludzie, a obok przeleciał Wal-demar na motorze.Ze trzysta metrów dalej też wszedł do wody.Zlamazarnośćtym razem nie popłacała, wieżyczkę w Leśniczówce ledwo było widać, a terenku niej kusił urodzajnością, rozsądek, ściśle połączony z zachłannością, kazałpędzić przed siebie.Jałowy teren między śmieciami przemierzałam marszowymkrokiem, przyśpiewując sobie pod drodze pieśni masowe Wojska Polskiego, niewiadomo dlaczego ograniczone do utworu: Wczoraj łach, mundur dziś.Walde-mar pojechał dalej, zanim się do niego zbliżyłam, wiedziałam jednak, że polujetylko na okazowe sztuki, zatem to, co zostawia, mnie może uszczęśliwić.Nie zwracałam na niego zbytniej uwagi, ale dostrzegłam, że wmieszał sięw rosnącą kupę ludzi jeszcze z kilometr dalej.Z irytacją naliczyłam tam co naj-mniej siedem osób, konkurencja potworna.Zajęłam się znów kolejnym bogac-twem wokół kupy Waldemara, zatrzymałam się przy niej i ten mój mnie dogonił. Straszny tłok powiedziałam z niesmakiem, wskazując dalszy ciąg brze-gu machnięciem ręki. Wygarną wszystko. Nie szkodzi, dam sobie radę odparł spokojnie i poszedł do przodu.Po drodze, ze dwadzieścia metrów przede mną, schylił się i podniósł coś ześmieci.Nie rybi szkielet przecież, bursztyn, oczywiście.Mnie sprzed nosa.!I ja go miałam kochać.?Dopiero na końcu czarnego wału, ruszając ku następnemu, popatrzyłam, cosię tam dzieje w przodzie.Pokonywałam akurat jałowy kawałek plaży i co naj-mniej jednym okiem mogłam oglądać tłum, wyraznie rosnący.Zdziwiło mnie, żewszyscy kłębią się na brzegu i nikt nie wchodzi do wody, zjawisko nietypowe.Nikt się przy tym zbieraniu nie trzyma stada, chyba że obfitość śmieci w jednymmiejscu w morzu zaspokoi tuzin łowców, ale wtedy przecież łowią.Cóż oni tamznalezli takiego, co ich trzyma na uwięzi?Ruszyłam nieco szybszym krokiem.Od tłumu oderwała się jedna sylwetka, do której nie nabrałam natychmia-stowej żywej niechęci tylko dzięki temu, że trafiłam na kolejny nie tyle wał, ilewałek, a ten tam jakiś, idący w moim kierunku, nie mógł do niego zdążyć przedemną.Wałek był dość krótki, zetknęliśmy się na jego końcu.40 Chciwiec cholerny usłyszałam nad głową. Musi jeszcze komuś sięnaraził.Spojrzałam na faceta.Rybak, tutejszy, ale bez kombinezonu, w długich gu-miakach, z małą siatką w prawej ręce, z lewą ręką w gipsie i na temblaku.Oglądałsię do tyłu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]