[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zatrzymali się przed niskim, drewnianym domem z oszkloną werandą.Duży kudłaty kundel szamotał się, szarpiąc krótkim łańcuchem.- Cicho będziesz! - zawołała dziewczyna.Pies nie przestał ujadać.Andrzej pchnął lekko dziewczynę.- Nie bój się.Zaraz pójdziesz do domu.Wywołaj go tylko.Brońcia ociągała się.- A jak go nie ma?- To trudno.Zapytaj.Podeszła wolno do drzwi prowadzących do sieni.Zastukała.Po chwili ktoś odezwał się za drzwiami.- Ja od Galianów - powiedziała Brońcia.- Do tego pana.Zawołajcie go.Ważna sprawa.Andrzej sprawdził zamek karabinu.Wprowadził pocisk do lufy.Pies rzucał się coraz gwałtowniej.Za­głuszał wszelkie odgłosy.Naraz drzwi się uchyliły i po zroszonej trawie, po drobnym żwirze pobiegła wąska smuga światła.Jakaś postać zamajaczyła w szparze.Andrzej podsunął się bliżej.Jednym szarpnięciem otworzył drzwi.W progu zobaczył majora Smygę.Stał wyprostowany i jak zwykle pewny siebie.- Cóż to? - zapytał twardo swym gardłowym, przykrym głosem.A gdy poznał Andrzeja, cofnął się gwałtownie jak bokser unikający ciosu.- Dobry wieczór, majorze - głos Andrzeja za­brzmiał lodowato.- Cóż to, pan nie w Turcji? -Wszedł do sieni.Zamykając drzwi, zawołał do dziew­czyny: - Dziękuję ci, Brońciu, możesz już odejść.Major cofnął się jeszcze o krok.- Skąd się pan tu wziął? - wykrztusił.Andrzej uśmiechnął się cierpko.- Zrobiłem panu miłą niespodziankę, prawda? Wzrok majora prześliznął się po karabinie.- Niech pan to schowa.Tu obcy ludzie.Andrzej podrzucił karabin w dłoni.Ważył go chwilę.- To mój jedyny towarzysz w tej chwili.Pan wy­baczy, ale nie mogę się z nim rozstać! Zresztą - ce­dził - mam wrażenie, że zaprosi mnie pan do siebie.Chciałbym z panem porozmawiać.Oczy majora stały się okrągłe i przejrzyste.- Pan mnie zgubi - wyszeptał i obejrzał się trwożnie.- Nie ma obawy - powiedział Andrzej przeciągle i pchnął lekko majora lufą.- Niechże pan nie będzie tak niegościnny.Major próbował opanować się.Chrząknął, wypro­stował się, spojrzał nienawistnie.- Co to ma znaczyć?- Zaraz panu to wytłumaczę, tylko.niechże mnie pan nie trzyma w sieni - i drugi raz pchnął go lufą.Major żachnął się:- To napad.Andrzej zachichotał cicho.- Ja do pana uprzejmie, a pan.- urwał, bo ktoś wychylił się zza drzwi, umieszczonych w głębi.- Nic, nic, pani Chrobakowa - rzucił major po­spiesznie.- To do mnie.Drzwi skrzypnęły i znowu zostali sami.Andrzej pchnął go po raz trzeci.Tym razem końcem lufy.- Nie mam czasu.- Głos jego zabrzmiał sucho jak rozkaz.- Więc chodźmy - skinął niechętnie major.Chciał Andrzeja przepuścić przed siebie, lecz ten zaprzeczył ruchem głowy.- O, nie.Pan tutaj jest gospodarzem.Pan prowadzi.Major wszedł na strome skrzypiące schody.Prze­gniłe stopnie uginały się pod jego powolnymi krokami.Na podwórzu wciąż ujadał pies.Łańcuch pobrzękiwał jak na alarm.Na dole ktoś znowu uchylił drzwi i za­pytał przerażonym głosem:- Kto to?- Swoi, swoi - odpowiedział uspokajająco Andrzej.Za chwilę znaleźli się na poddaszu.Pokoik był ma­ły, szalowany deskami.Słaba żarówka prószyła żółtawym światłem na nie zamiecioną podłogę.W jej świe­tle układały się warstwy gęstego, zatęchłego dymu z papierosów.W kącie stało nie pościelone łóżko z wygniecioną poduszką.Na krześle wisiały narciarskie spodnie, a obok na podłodze leżał rozwiązany plecak.Nieład, jaki tu panował, świadczył, że lokator nie ma zamiaru zagrzać miejsca.Major odwrócił się gwałtownie.- Niech pan wreszcie powie, czego pan chce ode mnie?- Nie tak energicznie, majorze - osadził go An­drzej chłodnym, aż do przesady przyciszonym gło­sem.- Czy może mnie pan poczęstować papierosem? Już dawno nie paliłem.- Ależ oczywiście - żachnął się major.Podsunął paczkę tulipanów.- Węgierskie, co? - uśmiechnął się cierpko i zapalił papierosa.Był głodny, więc od pierwszego dymu za­kręciło mu się w głowie.Zdawało mu się, że pokój zawirował, a przysadzista sylwetka Smygi oddala się nagle od niego.- A teraz pozwoli pan, że na chwilę usiądę.Jestem trochę zmęczony.- Przysunął krzesło, zrzucił z poręczy spodnie, a gdy siadał, przygarnął mocniej karabin.- Teraz możemy porozmawiać.Nie przypuszczał pan zapewne, że się kiedyś znowu spot­kamy.Przyznam, że ja również nie miałem nadziei.Miła niespodzianka, prawda?- Czego pan chce ode mnie?- Chciałem się zapytać, co pan włożył do tej paczki, którą wręczył mi pan, gdy ostatni raz wyruszałem z pocztą?Major pobladł.Jego płaska, nie ogolona twarz stę­żała.- Przecież pan wie - powiedział z trudem - że pewne sprawy są tajemnicą.Był ścisły rozkaz, żeby nie ujawniać kurierom zawartości poczty.- Wiem - przerwał mu Andrzej i dłonią przejechał po nasadzie karabinu.- Może jednak pan sobie przy­pomni.Chciałbym dowiedzieć się od pana.Smyga żachnął się.- Chyba nie mam obowiązku tłumaczyć się.Andrzej jeszcze raz przejechał ręką po nasadzie ka­rabinu.- W takim razie może pan pamięta, co pan napisał o tym w liście do rotmistrza Okszy?- To też nie pana sprawa.- W takim razie - cedził Andrzej - może ja mam panu przypomnieć?Major zerwał się.- Co oznacza ta cała zabawa?Andrzej uniósł się wolno.Jednym kopnięciem od­trącił zawadzające krzesło.Wysunął przed siebie ka­rabin.Blade iskierki zamigotały na matowej muszce.- Mów, gdzie masz te dolary - powiedział tak twardo, że Smyga cofnął się aż pod małe, czarnym papierem zalepione okno.Papier zaszeleścił.W pokoju pociemniało.- Jakie dolary?.- wyszeptał.- Te, które miały być w tej paczce.- To jakieś nieporozumienie.Andrzej uniósł nieco wyżej lufę, tak że na tle muszki widział teraz szary sweter Smygi.- Nie mam czasu na żarty.Dawaj dolary.Major rozłożył ręce.- Pan wybaczy, panie Andrzeju, ale ja naprawdę nic nie rozumiem.Muszka karabinu drgnęła, podjechała jeszcze wyżej.Przekreśliła pobladłe wargi majora, nasadę jego nosa i oparła się o płaski, zwiotczały policzek.- Mam pięć naboi w magazynku.Wpakuję panu w łeb co do jednego, jeżeli pan w tej chwili nie odda tych pieniędzy.Smyga wlepił swe oczy w wylot lufy.Dolna warga opadła mu lekko.Na czoło wysypały się drobne krople potu.- Liczę do trzech.Razzz.- wyszeptał świszczą­cym głosem.Major wysunął przed siebie rozwartą dłoń.- Zaraz.- i wolno pochylił się nad plecakiem.Szperał w nim nerwowo.Potem wyciągnął dużą puszkę po "Ovomaltinie".Andrzej roześmiał się sarkastycznie.- Pożywka dla niedokrwistych dzieci.Ile tam jest?- Dwadzieścia trzy tysiące.- Później sprawdzimy, a teraz niech się pan szybko ubiera.Niech pan zabierze najpotrzebniejsze rzeczy.Idziemy na małą przechadzkę.- Wyrwał puszkę z ręki majora i Wsunął ją pod wiatrówkę.- Dlaczego pan tak na mnie patrzy? Idziemy pod Turbacz wyjaśnić to nieporozumienie.- Teraz?.- Bardzo mi przykro, że takie niesprzyjające warunki atmosferyczne - powiedział tym samym kpiącym tonem - ale, pan wybaczy, cztery lata chodzi­łem po trasach i nigdy nie wybierałem sobie pogody.- Może jutro.Mam tutaj ważne sprawy do za­łatwienia.- Przypuszczam, że ta jest najważniejsza.No, panie majorze, raźniej, raźniej! Rano chciałbym być u rot­mistrza Okszy.Gdy wychodzili, deszcz szumiał w czarnych kona­rach jasieni [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • personata.xlx.pl