[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tym razem chrupki trafiły do ust Petera, który zaczął je mechanicznie przeżuwać.Tak uśmiechnął się na ten widok ustami Setha.Stwór miał nadzieję - na swój sposób przeżywał różne emocje, tyle że był to sposób przeżywania odległy od ludzkiego - że Peterowi smakują cheeriosy, ponieważ miał to być ostatni jego posiłek.Zdążył już wyssać z mężczyzny sporą ilość siły życiowej, najpierw uzupełniając energię, którą szafował tego popołudnia, a potem czerpiąc na zapas.Przygotowując się do następnego kroku.Do tego, co stanie się nocą.Peter przeżuwał bez końca, okruchy chrupek wypadały z uśmiechniętych ust i spadały na jego koszulkę, tę z uradowaną roześmianą buźką.Oczy wyszły mu z orbit do tego stopnia, iż wydawały się leżeć na policzkach, drgając w takt ruchów szczęki.Lewa gałka oczna rozłupała się niczym ściśnięty grejpfrut w chwili, gdy Tak wdarł się do umysłu Petera i zrabował większą jego część - tę najbardziej użyteczną.Lecz prawym okiem Jackson coś tam jeszcze widział.Dostatecznie dużo, by poradzić sobie w następnym etapie niemal samodzielnie.Kiedy już, ma się rozumieć, jego silnik znów zaskoczy.- Peter? Mówię do ciebie, Peter.Słyszysz mnie, stary, czy nie? - Teraz Tak przemawiał urywanym z brytyjska tonem Andrew Case’a, kierownika działu Petera.Jak wszystkie jego naśladownictwa i to było całkiem niezłe.Nie tak świetne może jak podróbki westernów i seriali telewizyjnych (które ćwiczył dużo częściej), ale nie najgorsze.Okazało się, że głos szefa potrafi zdziałać cuda, nawet w wypadku człowieka krańcowo odmóżdżonego.Na twarzy Petera pojawił się nikły cień życia.Mężczyzna odwrócił się i zamiast Setha Garina w piżamce w MotoGliny udekorowanej czerwonopomarańczowymi kleksami sosu Chef Boyardee, ujrzał Andrew Case’a w szykownej marynarce w kurzą stopkę.- Chciałbym, żebyś przespacerował się teraz na drugą stronę ulicy, stary.Do lasku, tak? Ale nie musisz tuptać aż do domku babci.Wystarczy do ścieżki.Znasz tę ścieżkę w lasku?Peter pokręcił głową.Wybałuszone gałki oczne zadrżały nad rozdziawioną jak u klowna gębą.- Nieważne, znajdziesz ją.Nie sposób jej nie zauważyć, koleżko.Dojdziesz do rozwidlenia i usiądziesz tam sobie z.przyjacielem.- Przyjacielem - potwierdził raczej, niż zapytał Peter.- Zgadza się.Peter Jackson nigdy nie widział człowieka, którego miał spotkać przy rozwidleniu ścieżki, i nigdy tak naprawdę go nie spotka.Tłumaczenie mu tego wszystkiego nie miało jednak sensu.Nie pozostało mu już dość rozumu, by cokolwiek pojąć, to po pierwsze.Wkrótce i tak miał umrzeć, to po drugie.Będzie martwy jak Herb Wyler.Martwy jak człowiek z wózkiem sklepowym, którego niedługo spotka w lesie.- Z przyjacielem - powtórzył Peter, tym razem nieco pewniej.- Tak jest.- Angielski kierownik działu zniknął; Tak powrócił do Johna Payne’a małpującego Gary’ego Coopera.- Lepiej ciągnij już smugę, koleś.- Ścieżką do rozwidlenia.- Tak jakby.Peter wstał niczym stara nakręcana zabawka o zardzewiałych trybikach.Jego oczy drżały w srebrzystej poświacie z telewizora.- Już ciągnę smugę.A jak dojdę do rozwidlenia, usiądę sobie z przyjacielem.- Tak jest, o to właśnie chodzi - rozległ się znów na wpół urągliwy, na wpół rozbawiony głos Rory’ego Calhouna.- To jest dopiero gość, ten twój przyjaciel.Właściwie od niego się to wszystko zaczęło.On podpalił lont, można by rzec.No, ruszaj już, koleś.I szerokiej drogi, do następnego spotkania.Peter przeszedł pod arkadą do salonu, nie spojrzawszy nawet swym jednym dogorywającym okiem na Audrey, przewieszoną bezwładnie bokiem przez oparcie krzesła.Oczy miała na wpół otwarte, wyglądała przy tym jak w transie czy nawet w stanie śpiączki.Oddychała powoli i regularnie.Długie, ładne nogi (to właśnie one zwabiły ku niej Herba Wylera w czasach, gdy była jeszcze Audrey Garin) wyciągnęła przed siebie i Peter niemal się o nie potknął w swym lunatycznym marszu do wyjścia.Kiedy otworzył drzwi, czerwone światło dogasającego dnia padło na jego uśmiechnięte szeroko usta, upodabniając je jeszcze bardziej do ust rozwartych w krzyku.W połowie ścieżki skąpany w czerwonym świetle sączącym się niczym krew poprzez słup dymu znad posesji Hobartów Peter Jackson usłyszał w głowie ostry jak brzytwa głos Rory’ego Calhouna: „Zamykaj drzwi za sobą, koleżko, w stodole się urodziłeś czy co?”Wykonał pijackie „w tył zwrot”, wrócił parę kroków i zrobił, co kazano.Drzwi były gładkie i nietknięte, jako jedyne w całym sąsiedztwie nie zostały podziurawione kulami.Jeszcze jedno w tył zwrot.Peter, omal nie spadłszy z werandy, pożeglował poprzez czerwoną poświatę ku własnemu domowi, gdzie minie podjazd i zadaszone przejście wzdłuż garażu, przedostanie się na podwórko, potem pokona niską siatkę ogrodzenia, aby znaleźć się w lasku.Trafi na ścieżkę.Odnajdzie rozwidlenie.Odnajdzie przyjaciela.Usiądą sobie razem.Przekroczył rozciągnięte na ziemi ciało żony i przystanął, gdy w gorącym, zadymionym powietrzu rozległo się dzikie zawodzenie: Uu-uu-uuu.Choć niemal całkiem już postradał zmysły, usłyszawszy to wycie, Peter poczuł jednak na ramionach gęsią skórkę.Kojot w stanie Ohio? Na przedmieściu Colum.Ciągnij smugę, koleś.Ruszaj się, pieseczku.Ból, jeszcze bardziej rozdzierający niż przedtem.Z zastygłych w uśmiechu ust wydobył się jęk.Z pękniętego oka pociekła po policzku krew.Ruszył znów naprzód, a gdy krzyk powrócił, wzmocniony tym razem drugim, trzecim i wreszcie czwartym głosem - nie zareagował.W głowie pozostały mu już tylko: ścieżka, rozwidlenie i przyjaciel.Po raz ostatni Tak skontrolował jego umysł (trwało to krótko, gdyż nie zostało tam już zbyt wiele do kontrolowania), po czym wycofał się.Teraz pozostała Takowi już tylko kobieta.Sądził, iż wie, czemu pozwolił jej dotąd żyć, jak temu ptakowi znanemu z tego, że żyje w paszczy krokodyla, nie bojąc się jego zębów, ponieważ zajmuje się ich czyszczeniem.Nie miał jednak zamiaru oszczędzać jej dłużej
[ Pobierz całość w formacie PDF ]