[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Przeszliśmy potem gęsiego obok tego miejsca.Stało tam ze dwadzieścia ruder, których cegły sklejał chyba tylko brud (austriackie koszary artylerii przygotowane na następną wojnę), a trochę dalej parę groteskowo nijakich budynków - jak się dowiedziałem, własność Polskiego Monopolu Tytoniowego.Oświęcim.Auschwitz.Za pobliską brzeziną było już Birkenau: za brzeziną brzeziniało Birkenau - miejsce, gdzie żyłem w harmonii z maszyną natury.Wyglądało nędznie i niewinnie.Istotę rzeczy, moc i cudowność zmył czas i pogoda.Mam trzy lata i mieszkam dość skromnie na południowym skraju miasta Solingen.Słynie ono z noży, nożyczek i narzędzi chirurgicznych.Ze zlewni, która obejmuje znaczną część Europy Środkowej, noże, nożyczki i narzędzia chirurgiczne spływają do Solingen, gdzie wyrabia się z nich stal.Oferujemy też - i to w całkiem bliskiej okolicy - golfa, jazdę konną, tenis i łucz-nictwo.Ponadto skromne Solingen hołubi pewien dumny sekret.Tak się składa, że tylko ja go znam.Otóż właśnie Solingen jest miejscem narodzin Adolfa Eichmanna.Ćśśśś.Zamilcz już.Nigdy się nie wygadam.A choćby nawet, kto mi uwierzy?Ja też niedługo się urodzę.Miejscem moich narodzin będzie ten sam segment, w którym mieszkam.To chyba denerwująca sytuacja, ale nie upadam na duchu.Zresztą chwile przytomności umysłu miewam coraz rzadsze i krótsze.Mój Ojciec, szkielet o niezdrowej cerze, ma tylko pół prawej stopy.Moja Matka to ciepłe ciasto w lodowatym lukrze nocnej koszuli.Jest pielęgniarką w tutejszym domu starców.Każdy dzień Odila to bajeczny narkotyk, lecz i tak musimy sobie czasem popłakać, póki Ojciec nie ukoi bólu, rytmicznie podrywając grzechoczącą rękę.Potem znów jesteśmy szczęśliwi (i tylko byśmy broili).Wiara Matki zapewnia nam wstawiennictwo, ale to on ma władzę.Ranek grucha Odilowi i mnie w języku, który wyłącznie my dwaj rozumiemy.Do Matki mówimy na przykład:- Mamusiu? Kury są żywe.Możemy je złapać i upiec.a wtedy już nie żyją! Ale nie wolno zjadać kurek.Kureczek zjadać nie wolno.Bo kureczki są dobre.Można je tylko głaskać i w ogóle.Za to wolno zjadać kaczki.Bo kaczki są tłuste.Zaraz.Jakaś pomyłka.Pomyłka.Kategoria.Nazwieźliśmy.Nawpędzili.Nazwieźliśmy, nawpędzili, odbrali ich samym sobie.Czemu tyle dzieci i bobasów? Co nas napadło.Czemu aż tyle ich zdzieciątkowaliśmy w śmierciarni, my lekarze? Byliśmy okrutni: przecież dzieci i tak niedługo miały tu zabawić.Do mnie należył wybiór, no nie? Czemu? Bo bobasy są tłuste?.Lecz teraz jesteśmy daleko, biegiem przez pole, na którym wszystko, co żywe, rozkwita z desperackim wyuzdaniem, i co sekunda miotamy się między radością a zgrozą, z głową pełną nonsensownych zastrzeżeń wobec nonsensownych przesłanek, bezwiedni i niewinni, nigdy nikogo nie znaliśmy, nawet Irene, nawet Rosy, nawet Herty, nawet Żydów i tych innych, co to ich zrobiłem.Tylko Matkę.Jesteśmy już z nią mocno spoufaleni, a jak dobrze pójdzie, jeszcze bardziej się zbliżymy.Będę mógł na przykład co dzień i co noc spędzać długie godziny w jej ramionach, całując piersi.(Będzie wolno.On nie zdoła przeszkodzić.) Aż w końcu naszą cielesną więź zadzierzgną nożyczki Solingen.Kiedy w nią wejdę, jakże będzie szlochać i wrzeszczeć.Że odszedłem.Nawet Odilo nie wie, jak bardzo Matka tkwi w naszej mocy i jak nas kocha: gdy przychodzi w nocy, poprawia nam kocyk, maca czoło i płacze ze zmartwienia, że jesteśmy chorzy, Odilo jej nie czuje.Wkrótce Ojciec będzie miał ją wyłącznie dla siebie.Chyba jest zagłodzony.Chudy jak Musselmann.Przy jedzeniu za mało z siebie daje.Za mało - nie dość, żeby utrzymać duszę w ciele.Z ukrytym szyderstwem mówię na niego Fatti - „grubasek”.Ma zajadłe, bezlitosne, przegrane spojrzenie: jak sadza w oczach, w twarzy strzaskanej, zgryzionej klęską i bólem nie zagojonych ran.Ale pewnie wydobrzeje - po wojnie.Zmasakrowana stopa też mu wydobrzeje.Oczywiście nie mogę ojcu wybaczyć tego, co musi mi zrobić.Wtargnie i zabije mnie własnym ciałem.Odilo też wie to i czuje.Muszę ostatni raz się sprężyć, jeszcze na chwilę zebrać myśli, uporządkować słowa.W sumie najbardziej obchodzą mnie kwestie czasu: pewnych trwań.Żydom i tak za długo kazano czekać na miejskich placach, w dodatku z rozkapryszonymi dziećmi, a teraz już wiem, jakie bywają trudne, kiedy zaczną tworzyć: jak łatwo rozpada im się świat.Żydom za długo kazano czekać latem na łąkach pod mknącym niebem, podczas łączenia rodzin nazbyt długo trzymano ich w niepewności, w zawieszeniu, gdy dzieci biegały to tu, to tam, i nagle nieruchomiały z dłońmi uniesionymi jak szpony, szukając, a na ziemi co parę metrów niemowlęta w chustach, zapłakane, bo rodzice jeszcze nie gotowi, za długo, dużo za długo.Sny Odila to ostatnio same barwy i dźwięki, zachwycające albo pełne grozy, lecz bez treści, już całkiem bez.Staje na chwilę, w polu.Tylko na chwilę.Największą jednostkę jego czasu.Musi działać, póki dzieciństwo trwa, póki wszystko towarzyszy w zabawie - nawet własna kupka.Musi działać, póki dzieciństwo trwa, zanim ktoś przyjdzie i je skonfiskuje.Bo w końcu przyjdą.Mam nadzieję, że lekarz ubierze się ładnie, odpowiednio, a nie w ten biały kitel i czarne buty, które przecież.to ja w nich pomykam.Pomyłka.Pomyłka.Nazwieźliśmy, nawpędzili.Patrz! Hen,u podnóża stoku porośniętego sosnowym lasem schodzą się łuczniczki z tarczami i łukami.W górze takie światło, jakby zawodził wzrok, a niebo tłumi nudności.Niezliczone niuanse nudności.Kiedy Odilo zamyka oczy, widzę strzałę lecącą w powietrzu - ale odwrotnie.Grotem naprzód.Och, nie, choć z drugiej strony.Znów biegniemy, lecimy biegiem przez pole [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • personata.xlx.pl