[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Na południowym wschodzie nadal jasno świeciło słońce, lecz pierwsze, pozwijane jęzory mgły, zimne i mokre, omotywały konwój.Szybkość zmniejszono do sześciu węzłów - wszystkie jednostki wlokły za sobą bójki mgłowe1.Tyndall wstrząsany dreszczami wstał z fotela, gdy podano sygnał odwołujący alarm.Minął drzwi i wszedł do zewnętrznego korytarzyka.Obciśniętą rękawicą dłoń położył na ramieniu Chryslera i nie ruszył jej, póki chłopiec nie odwrócił się zdumiony.- Po prostu chciałem zajrzeć w te oczy, chłopcze.- Tyndall uśmiechnął się.- Zawdzięczamy im bardzo dużo.Dziękuję ci, bardzo dziękuję, nie zapomnimy tego.- Długą chwilę wpatrywał się w młodziutką twarz, zapomniał o swoim wyczerpaniu i zaklął łagodnie w nagłym przypływie współczucia, gdy zauważył w zaczerwienionych oczach, na wyblakłych policzkach cienie zażenowania i zadowolenia.- Chrysler, ile masz lat? - spytał gwałtownie.- Osiemnaście.za dwa dni.- odparł prawie zuchwale, z miękkim akcentem zachodnich prowincji.- Będzie miał osiemnaście lat.za dwa dni - powtórzył wolniutko Tyndall.- Dobry Boże! Dobry Boże! - Opuścił rękę, ociężale ruszył do schronu.Wszedł i zatrzasnął drzwi.- Za dwa dni będzie miał osiemnaście lat - powtarzał jakby oszołomiony.Vallery uniósł się na kozetce.- Kto? Chrysler?Tyndall przytaknął smutno.- Wiem - Vallery mówił bardzo cicho.- Wiem, jak to bywa.Wykonał dziś dobrą robotę.Tyndall osunął się na fotel.Z goryczą wykrzywił wargi.- Tylko on jeden.O Boże, co za jatka! - Głęboko zaciągnął się papierosem, wlepił wzrok w podłogę.- Dziesięć zielonych butelek wisi na ścianie - mamrotał półprzytomnie.- Przepraszam, nie rozumiem.- Czternaście statków wyszło ze Scapa, osiemnaście z St.John - dwie części FR 77 - mówił cicho Tyndall.- Razem trzydzieści dwie jednostki.A teraz., teraz pozostało siedemnaście.z tych trzy uszkodzone.„Tennessee Adventurer" uważam za ustrzeloną kaczkę.- Zaklął siarczyście.- Cholerny świat, nienawidzę zostawiania statków w takiej sytuacji.Nieruchomy cel dla byle jakiego zbrodniarza.- urwał, znów zaciągnął się głęboko dymem.- Źle postępuję! Prawda?- Nonsens - przerwał mu Vallery niecierpliwie, prawie ze złością.- To nie była twoja wina, że lotniskowce musiały zawrócić.- To znaczy, że reszta to moja wina? - Admirał uśmiechnął się niewyraźnie i podniósł rękę w milczącym, mechanicznym proteście.- Przepraszam, Dick, wiem, że nie to miałeś na myśli, lecz to jest prawda.To jest prawda! Sześć statków handlowych w dziesięć minut.Sześć! Kontradmirał Tyndall, mistrzowski strateg - ciągnął cicho - zmienia kurs konwoju, aby dostać prztyczka od ciężkiego krążownika, znów zmienia kierunek i pakuje się prosto na największe ze znanych zgrupowań łodzi podwodnych.I to tam, gdzie zapowiada je Admiralicja.Wszystko jedno, co zrobi Starr po moim powrocie! Po co w ogóle wracać? Nie teraz, nie po tym wszystkim.Powstał z wysiłkiem.Padł nań blask pojedynczej żarówki.Vallerym wstrząsnęła zmiana, jaką w nim dostrzegł.- Dokąd idziesz teraz? - spytał.- Na mostek.Nie, nie, ty zostań tu, Dick.- Próbował uśmiechnąć się, ale zrobił tylko grymas, który pojawił się i zniknął natychmiast.- Zostaw mnie w spokoju, zanim podejmę nową błędną decyzję.Otworzył drzwi i stanął jak wryty, gdy usłyszał świst przelatujących nad nimi pocisków.Słyszał huczący we mgle sygnał alarmu bojowego.Odwrócił się powoli i spojrzał do schronu.- Wydaje się - rzekł z goryczą - że już ją podjąłem.ROZDZIAŁ IXPiątek ranoTyndall ujrzał, że konwój otoczony jest mgłą.Po zeszłonocnej śnieżycy temperatura podnosiła się szybko i równomiernie.Lecz pogoda zwodziła tylko i oszukiwała, mokre śnieżynki wirującej ruchliwej mgły jakby podwajały siłę przejmującego chłodu.Wbiegł na mostek, Vallery tuż za nim.Turner ze stalowym hełmem w ręku ruszył właśnie do tylnej wieży centralnego celownika.Tyndall zatrzymał go gestem.- Co się dzieje, komandorze? - spytał ostro.- Kto strzelał? Gdzie? Skąd?- Nie wiem, panie admirale.Pociski nadleciały mniej więcej od strony rufy, ale nie mam najmniejszego pojęcia, kto strzelał.- Przez długą chwilę spoglądał na zwierzchnika z namysłem.- Pewnie wrócił nasz przyjaciel z ubiegłej nocy.Zrobił w tył zwrot i zbiegł z mostku.Tyndall wstrząśnięty, nic nie pojmując, patrzył w ślad za nim.Zaklął cicho, siarczyście i skoczył do telefonu centrali radarowej.- Mówi admirał.Dawać porucznika Bowdena, natychmiast! Głośnik ożył w tejże sekundzie.- Mówi Bowden.- Co tam robisz, do diabła? - cichy głos Tyndalla nabrzmiewał wściekłością.- Śpisz czy co? Jesteśmy pod obstrzałem, poruczniku, pod ogniem nieprzyjacielskiego okrętu.Może to dla ciebie nowina? - urwał i przykucnął, gdyż nowa seria pocisków zawyła mu nad głową i uderzyła w wodę nie dalej niż pół mili przed dziobem „Ulissesa".Statki handlowe wyłoniły się na chwilę w wolnym od skotłowanej mgły pasie.Na pokłady ich spadały potoki wyrzucanej pociskami wody.Tyndall powstał szybko i warknął do telefonu: - On zna odległość bardzo dokładnie.Na Boga, gdzie on jest?- Bardzo mi przykro - zrównoważenie i chłodno meldował Bowden - wydaje się, że nie możemy go dostrzec.Mamy na ekranie „Adventurera" i na tym kierunku obraz jest nieco zniekształcony - namiar około trzystu stopni.Przypuszczam, że nieprzyjacielski okręt skrył się za „Adventurerem" lub jeśli jest bliżej niż on, znajduje się na jednej z nim linii.- W jakiej odległości? - warknął Tyndall.- Niezbyt blisko.Gdzieś koło „Adventurera".Nie możemy określić ani odległości, ani jego rozmiarów.Tyndall opuścił słuchawkę, która zahuśtała się na sznurze, i zwrócił się do Vallery'ego.- Czy Bowden naprawdę sądzi, iż uwierzę w te brednie? - spytał ze złością.- Przypadek jeden na milion! Nieprzyjacielski okręt przypadkowo wybrał i trzyma jedyny kurs, na którym może skryć się przed naszym radarem.Fantastyczne!Vallery spojrzał na niego spokojnie.- No? - niecierpliwił się Tyndall.- Czy nie tak?- Nie! - cicho odpowiedział kapitan.- Nie tak! Naprawdę nie tak! To nie przypadek.Łodzie podwodne zawiadomiły okręt przez radio, podały nasz namiar i kurs.Reszta jest łatwa.Tyndall patrzył na niego przez chwilę.Zrozumiał.Zacisnął mocno oczy i gwałtownie potrząsnął głową.W geście tym zawarł całą samokrytykę, utracone złudzenia; próbował obudzić nieruchomy, znużony mózg
[ Pobierz całość w formacie PDF ]