[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Fakt ten dostatecznie wyjaśniał pochodzenie światła i byłem pewien, że się nie myliłem.Przez jakiś czas patrzyłem na geometryczną siatkę pokrytą sadzą dźwigarów, ginącą w nieprzeniknionych ciemnościach w głębi hali dworca, a potem lekko popchnąłem drzwi, próbując je otworzyć.Te przeklęte drzwi ustąpiły, aleskrzypnęły jak szubienica w wietrzną noc, oczywiście szubienica z wisielcem.Przestałem myśleć o zwłokach i cofnąłem rękę.Dość tego hałasowania.Drzwi jednak na tyle się uchyliły, że dojrzałem za nimi stalowy balkon i odchodzące od niego pionowo dwie żelazne drabinki.Jedna łączyła go z drugim pomostem dla czyścicieli okien, biegnącym tuż pod ogromnymi świetlikami, druga zaś z kładką dla elektryków, zawieszoną mniej więcej na poziomie najwyższych lamp w hali dworca.Dobrze o tym wiedzieć, może mi się przydać.Wyprostowałem się.Czekało mnie jeszcze co najmniej sześć pięter wspinaczki, zanim znajdę coś naprawdę interesującego.Ramię, które chwyciło mnie za szyję i zaczęło dusić, musiało należeć do goryla, wprawdzie ubranego w koszulę i marynarkę, ale mimo wszystko goryla.W pierwszej chwili, obezwładniony szokiem i bólem, pomyślałem że zmiażdżymi gardło.Nim zdobyłem się na jakąkolwiek reakcję, otrzymałem cios w nadgarstek twardym metalowym przedmiotem - webley wypadł mi z ręki, odbił się od spocznika i poleciał w dółNawet nie słyszałem, kiedy uderzył w jezdnię.Byłem zbyt zajęty walką o życie.Lewą ręką - prawą mi natychmiast sparaliżowało i stała się całkiem bezużyteczna – chwyciłem przeciwnika za przegub i próbowałem oderwać jego ramię od swego gardła.Z równym skutkiem mógłbym odłamywać konar dębu dziesięciocentymetrowej średnicy.Ten człowiek był fenomenalnie silny i wyciskał ze mnie życie.W dodatku robił to bardzo szybko.Nagle poczułem, że coś wściekle gniecie mnie w plecy tuż nad nerkami.Zdawałem sobie sprawę, co to znaczy, ale mimo wszystko nie przestałem walczyć.Wiedziałem, że jeśli nie zdołam się uwolnić w ciągu paru sekund, to się uduszę.Z całej siły odepchnąłem się prawą nogą od prętów drzwi.Zataczając się obaj wpadliśmy na poręcz metalowych schodów.Kiedy uderzył krzyżem w poręcz poczułem, że jego stopy zsunęły się ze spocznika.Przez chwilę próbowaliśmy odzyskać równowagę, lecz on ani na moment nie przestał mnie dusić.Wtem ucisk na gardle i palcach zelżał, gdy napastnik, ratując swoje życie, rozpaczliwie przytrzymał się poręczy.Odskoczyłem od niego i zachwiałem się.Krztusząc się z bólu, głęboko wciągnąłem powietrze, a potem ciężko upadłem na schody.Wylądowałem na prawym boku, akurat tam, gdzie miałem połamane żebra.Pociemniało mi w oczach, a gdybym wówczas poddał się zmęczeniu, choć na moment rozluźnił czy uległ swemu ciału gwałtownie dopominającemu się wytchnienia, to z pewnością bym zemdlał.Był to jednak luksus, na który nie mogłem sobieé pozwolić.W każdym razie nie w obecności tego typa.Teraz wiedziałem, z kim mam do czynienia.Gdyby po prostu chciał mnie wyeliminować, mógł mnie uderzyć pistoletem w głowę.Gdyby zaś chciał mnie zabić, mógł mi strzelić, w tył głowy, a jeśli nie miał tłumika i pragnął uniknąć hałasu, to jeden cios w głowę i upadek z wysokości dwudziestu metrów załatwiłby sprawę z równie dobrym skutkiem.Lecz ten człowiek nie lubił nic, co byłoby ciche, proste i bezbolesne.Jeżeli miałem umrzeć, to chciał, żebym umierał świadomie.Dla mnie pragnął śmierci zadanej gwałtem i agonii w okropnych męczarniach,a dla siebie rozkoszy płynącej z napawania się tym widokiem.Złośliwy sadysta, któremu umysł zaćmiła żądza krwi.To był Henriques, oprawca na usługach Gregoriego.Tak, to ten głuchoniemy z obłędem w oczach.Półleżąc na schodach odwróciłem się, by stawić mu czoło, kiedy znów mnie zaatakuje.Nisko pochylony czaił się zpistoletem w dłoni, lecz wcale nie zamierzał go używać.Od kuli zbyt szybko się umiera, chyba że trafi w odpowiedniemiejsce.Nagle zorientowałem się, że on właśnie o tym myśli, opuścił bowiem lufę, celując w dolne partie brzucha, w którestrzał oznaczałby raczej długą i niezbyt przyjemną agonię.Gwałtownie wyprostowałem ręce oparte na schodach i gdyby nie kopniak, zadany prawą nogą, którą machnąłem jak kosą, trafił tam, gdzie celowałem, Henriques już więcej nie robiłby mi kłopotów.Lecz moja stopa jedynie musnęła o prawe biodro i uderzyła w przedramię, wytrącając z dłoni pistolet który potoczył się ku krawędzi spocznika i zatrzymał kilka schodków niżej.Henriques błyskawicznie się odwrócił, żeby go odzyskać, ja byłem równie szybki.Kiedy się pochylił chwytajączgubę, podskoczyłem i kopnąłem go obiema nogami.Chrapliwie stęknął okropnym głosem, zgiął się w pół i stoczył po schodach na półpiętro, lecz wylądował na nogach i.wciąż miał w ręku pistolet.Nie wahałem się ani chwili.Gdybym pobiegł w górę, on by mnie dogonił w ciągu paru sekund.Nawet gdyby udało mi się uciec na dach, narobiłbym tyle hałasu, że Gregori już by tam na mnie czekał - znalazłbym się między młotem a kowadłem i Mary straciłaby wszelkie szanse.Zaatakować Henriquesa albo czekać na niego tam, gdzie się znajdowałem, to samobójstwo - miałem jedynie nóż przymocowany paskami do lewego przedramienia, a moja zdrętwiała prawa ręka jeszcze nie była na tyle sprawna, żebym mógł wyjąć go z pochwy, a tym bardziej walczyć.Nawet w najlepszej kondycji nie dałbym rady temu głuchoniememu o niezwykłej sile, a przecież do normalnej kondycji wiele mi brakowało.Wskoczyłem więc w otwarte drzwi jak królik, który ucieka z własnej nory przed depczącą mu po piętach fretką.Rozpaczliwie rozglądałem się z niewielkiego balkonu.W górę na pomost dla czyścicieli okien czy w dół na kładkę dla elektryków? I wtedy uświadomiłem sobie, że nie mogę zrobić ani jednego, ani drugiego.Nie pozwalała mi na to zdrętwiała ręka.Nie zdołam zatem nigdzie dotrzeć, zanim pojawi się Henriques i dopadnie mnie, kiedy tylko będzie chciał.Dwa metry od balkonu przez całą szerokość hali biegł jeden z ogromnych łukowatych dźwigarów.Nie przestawałem o nim myśleć, bo widocznie podświadomie zdawałem sobie sprawę, że jeśli przestanę o nim myśleć, to już się stamtąd nie ruszę i Henriques mnie zabije.Dałem nurka pod łańcuchem, który zastępował poręcz balkonu, i skoczyłem nad dwudziestometrową przepaścią.Moja zdrowa noga wylądowała pewnie na dźwigarze, lewa zaś nieco chybiła i poślizgnęła się na grubej warstwie zdradliwej sadzy, która osiadała tam przez całe pokolenia parowych lokomotyw.Boleśnie uderzyłem się w piszczel o krawędź.Lewą ręką zdążyłem chwycić się belki i na kilka pełnych strachu sekund po prostu zawisłem a wokół kołysała się ogromna pusta hala, przyprawiając mnie o zawrót głowy.W końcu wdrapałem się na dźwigar i już byłem bezpieczny.Chwilowo.Niepewnie wstałem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]