[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Odpoczywał często, zatrzymywał się co parę sekund na czterech kondygnacjach schodów, które wiodły na jego stanowisko.Mimo to wdrapał się tam resztkami sił.Brooks musiał go prawie przenieść przez drzwi na mostek.Vallery chwycił za szafkę kompasu, z trudem łapał oddech ustami, które wypełniała pienista flegma.Lecz oczy były pełne życia, czujności - jak zwykle przenikały wirującą śnieżycę.- Kontakt, zbliża się, zbliża się.Trzyma kurs.Kurs zbieżny z nami.Szybkość stała.Dźwięk głośnika oficera radarowego był stłumiony, bezosobowy, lecz trudno było nie poznać, że tak spokojnie i dobitnie mówi tylko porucznik Bowden.- Dobrze, dobrze! Przyłapiemy go.- Tyndall zwrócił do kapitana swoją promieniującą nadzieją twarz, która ostatnio stale była znużona i skrzywiona.Widoki na walkę zawsze zachwycały Tyndalla.- Kapitanie! Coś zbliża się z S.S.W.Ale bój się Boga, co ty tu robisz? - zawołał przerażony wyglądem Vallery'ego.- Brooks! Na miłość boską?.- Mam nadzieję, że właśnie pan spróbuje mu wytłumaczyć - warknął ze złością Brooks.Zatrzasnął za sobą drzwi i sztywno, jakby połknął kij, zszedł z mostku.- Co mu się stało? - spytał Tyndall nie wiadomo kogo.- Cóż do diaska! O co się tu mnie posądza?- O nic - uspokoił go Vallery.- To moja wina: nie wykonuję rozkazów doktora.a tu co się dzieje? Mówiłeś, że?.- A tak.Obawiam się, że będą kłopoty.- Vallery uśmiechnął się dyskretnie, gdy na twarzy admirała dostrzegł wyraz zadowolenia i oczekiwania.- Radar melduje o zbliżaniu się okrętu, dużego, szybkiego, mniej więcej na zbieżnym z nami kursie.- To nie nasz okręt? - szepnął Vallery i nagle podniósł wzrok na Tyndalla.- Na Jowisza, to chyba nie.- „Tirpitz"? - skończył za niego Tyndall.Zdecydowanie pokręcił głową.- Taka była i moja pierwsza myśl, lecz nie.Admiralicja i lotnictwo czuwają nad nami jak kura nad jajkiem.A ten.zobaczymy.dowiemy się.jak zacznie strzelać.Prawdopodobnie to jakiś ciężki krążownik.- Zbliża się.Zbliża się.Kurs bez zmian.- Bowden mówił wytwornie i lekko.Przypominał nieco sprawozdawcę z meczu krykietowego.- Przypuszczalna szybkość dwadzieścia cztery węzły.- Głos urwał się z lekkim trzaskiem głośnika.Włączył się radiotelegrafista.- Radio do dowódcy! Radio do dowódcy! Meldunek z konwoju: „«Stirling» do admirała.Zrozumiano.Rozkaz wykonuję".- Doskonale.Doskonale! To od Jeffriesa - wyjaśnił Tyndall - posłałem mu depeszę z rozkazem, żeby wraz z konwojem zmienił kurs na N.N.W.Powinni odskoczyć dość daleko od naszego zbliżającego się przyjaciela.Vallery przytaknął.- Jak daleko przed nami jest konwój?- Nawigator! - zawołał Tyndall i pochylił się wyczekująco.- Sześć.Sześć i pół mili - z pokornym wyrazem twarzy odpowiedział Kapok-Kid.- Zająknął się - ponuro zauważył Tyndall.- Zmęczenie bierze górę.Przed paru dniami podałby nam odległość z dokładnością do jednego jarda.Sześć mil to wystarczy.Nigdy ich nie odnajdzie.Bowden mówi, że nawet nas jeszcze nie zauważył.Ten zbieżny kurs to musi być czysty przypadek.Wydaje mi się, że Bowden niezbyt wysoko ceni niemiecki radar.- Wiem o tym i mam nadzieję, że się nie myli.Jeśli chodzi o ten kurs, to nie ma nawet co dyskutować.- Vallery popatrzył na południe przez lornetę; widział tylko morze i drobny śnieżek.- Przynajmniej spotkało nas to we właściwej chwili.Tyndall uniósł krzaczaste brwi.- Wtedy na tylnym pokładzie było jakoś dziwnie - niepewnie mówił Vallery.- W powietrzu wisiało coś niesamowitego, tajemniczego.To mi się nie podobało.Było w tym coś rozpaczliwego, hm, prawie straszliwego.Śnieg, cisza, zabici.Trzynastu zabitych - mogę tylko zgadywać, co myśleli nasi ludzie o Ethertonie, o wszystkim.To było niedobre.sam nie wiem, jak się mogło skończyć.- Pięć mil - wtrącił głośnik.- Powtarzam: pięć mil.Kurs i szybkość bez zmian.- Pięć mil - z ulgą powtórzył Tyndall.Poczucie nieuchwytności „Ulissesa" dodawało mu otuchy.- Trzeba trochę zmylić ślady.Chyba ruszymy prosto na wschód? Będzie się wydawało, że osłaniamy z tyłu konwój idący na Przylądek Północny.- Ster prawo dziesięć - rozkazał Vallery.Krążownik zatoczył łuk, wyrównał i ustalił kurs.Obroty maszyn zmniejszano, dopóki „Ulisses" nie robił dwudziestu sześciu węzłów.Minęła minuta, pięć minut i znów zaszumiał głośnik.- Radar do dowódcy: odległość bez zmian, zmienił kurs na zbieżny.- Wspaniale! Naprawdę wspaniale! - Admirał mruczał jak zadowolony kot.- Prowadzić ogień za pomocą radaru! Vallery sięgnął do telefonu centralnego celownika.- Centralny? A, to ty, Courtnay.dobrze.dobrze.Możesz to teraz zrobić.- Odłożył słuchawkę i spojrzał na Tyndalla.- Sprytny chłopak.Od dziesięciu minut trzyma go na celowniku.Wieże „X" i „Y" gotowe do prowadzenia ognia.Powiada, że teraz wystarczy nacisnąć guzik.- To równie niezwykłe, jak u tego.- Tyndall ruchem głowy wskazał Kapok-Kida i spojrzał zdumiony.- Courtnay? Powiedziałeś: Courtnay? Gdzie oficer artyleryjski?- W swojej kabinie.Zemdlał wtedy na tylnym pokładzie.I tak nie nadaje się teraz do roboty.Dzięki Bogu, że nie jestem na jego miejscu.Wyobrażam sobie.„Ulisses" zadrżał.Jak cięcie biczem trzasnęły armaty wieży „X", głusząc słowa kapitana.Pociski 5,25 wyjąc poleciały w szarugę.W sekundę później okręt zatrząsł się ponownie, gdy przyłączyła się wieża „Y".Potem armaty strzelały już na przemian po jednym pocisku co pół minuty.Nie ma sensu marnować amunicji, gdy nie można obserwować, gdzie padają pociski.Lecz to chyba wystarczało, aby doprowadzić nieprzyjaciela do wściekłości i odwrócić jego uwagę od wszystkiego poza ściganym okrętem.Śnieg sypał rzadszy i mglista przesłona raczej zamazywała niż przesłaniała widnokrąg.Na zachodzie chmury podniosły się wyżej i niebo błyskało czerwienią.Vallery rozkazał wieży „X" przerwać ogień i załadować pociski oświetlające.Niespodziewanie śnieg przestał padać i nieprzyjaciel ukazał się tuż - wielki i groźny, czarny i niewyraźny kształt wykrzesywał z morza migotliwe złote błyski, pełgające na pienistej, podnoszonej dziobem fali.- Ster prawo trzydzieści - zawołał Vallery.- Pełna naprzód! Zasłona dymna!Tyndall aprobował skinieniem głowy.W jego planach nie leżało wikłanie się w walkę z niemieckim ciężkim krążownikiem czy kieszonkowym pancernikiem.zwłaszcza z odległości czterech mil.Na mostku z pół tuzina lornetek skierowało się w tył, aby rozpoznać nieprzyjaciela.Lecz widoczna od przodu sylwetka, nadzwyczaj zwiewna i niewyraźna na tle czerwieniejącego nieba, była trudna do identyfikacji.Nagle ze środka sylwetki buchnęły białe snopy ognia.Jednocześnie wysoko w powietrzu rozerwały się pociski oświetlające - dokładnie nad przeciwnikiem - oblewając go mocnym, bezlitosnym blaskiem, tak że wydał się nagle dziwnie goły i bezbronny.Złudzenie! Wszyscy przykucnęli instynktownie, gdy tuż nad głowami jęknęły przelatujące pociski i uderzyły w morze.Przykucnęli wszyscy prócz Kapok-Kida
[ Pobierz całość w formacie PDF ]