[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Trzymam w dłoni ostatni kamyk, czując jego lodowaty chłód, który wysysa ciepło przez rękawiczkę, jego krągłość.Właśnie blask słońca zaczyna się przebijać białym promieniem nad wschodnią ścianą doliny.Słońce jest prawie białe, jak opłatek komunijny na obrazie osiemnastowiecznego malarza hiszpańskiego.Oto objawia się wszechpotężny demon czasu.Czuję, jak przenika mnie przeczucie jego straszliwej mocy.Jeśli rozmyśla się o potędze czasu, a ja robię to bardzo często i to czyni ze mnie filozofa, wtedy odczuwa się, że jest to jedno z najbardziej tajemniczych zjawisk, jakie znamy.Próbujemy zdefiniować czas za pomocą zegarów i kalen­darzy, które są w mniejszym lub większym stopniu oparte na wzajemnym położeniu Ziemi i Słońca i ruchu naszej planety względem tej gwiazdy i Księżyca, ale to tylko miara.Możemy dowiedzieć się o czasie naprawdę tylko tyle, że ma związek z przestrzenią i materią; wraz z nią pojawia się czas.Ale czas nie może zacząć się, gdyż „początek” to słowo dotyczące czasu: początek-zakończenie.Jednak Słońce wschodzi ponad wzgó­rzami i jeśli nawet nie symbolizuje czasu, stanowi źródło czystego światła, które przebyło dziewięćdziesiąt trzy miliony mil, źródło całej ziemskiej energii.Czuję już ciepło na zmarzniętej twarzy, zanim słońce po­jawiło się w połowie nad wzgórzem.Rozgrzewa moją wystudzoną duszę.Chowam ostatni kamień do kieszeni i zdejmuję rękawiczki, by te czarodziejskie promienie uzdrowiły moje ręce.Stoję twarzą do słońca.Zamykam oczy.Widzę prześwietlone czerwienią wnętrze moich powiek, czuję ciepło płynące z kwiatu życia.Zapiera mi dech z zachwytu, a równo­cześnie chce mi się śpiewać, tańczyć, podziękować Słońcu w jakiś sposób.Zamiast tego wkładam z powrotem rękawiczki, otwieram oczy i wpatruję się w niebo, czekając, aż słońce w końcu oderwie się od ziemi, uwolni i odpłynie, stając się znów ciałem niebieskim, obdarzając nas i nie żądając w zamian niczego.Ślubuję, że wyrażę swoją wdzięczność słońcu, okazując miłość moim ukochanym.Chciałbym przekazać Lor, dzieciom, gdzie­kolwiek są, moją ogromną radość.Ale zaskakujące wydarzenia przeszkadzają mi w tym, blokują moje głębokie uczucia.Spróbuję naprawić swoje błędy.Mam ochotę się przespacerować, usłyszeć, poczuć pod stopami chrzęst zmarzniętej trawy.Obchodzę staw, kierując się ku obejściu Rousseau.Drzewa są oszklone lodem, grubym, czystym naturalnym lakierem, który pęka w blasku słońca, tworząc maleńkie pryzmaty rozszczepiające światło na miriady kolorów.Nie zebrane jagody na zamarzniętych krzaczkach oszklił niespodziewany mróz, który pozamykał je w przejrzystych lodowych kuleczkach jak owady zatopione w bursztynie.Wyschnięte, stwardniałe jagody błyszczą tak samo jak w lecie, gdy wypełniał je purpurowy, słodki sok.Odwracam się, by spojrzeć na zamarznięty staw.W prze­zroczystej tafli lodu odbija się nasz młyn.Nawet w zupełnie bezwietrzny wiosenny lub letni dzień staw nigdy nie jest tak gładki jak lustro.Teraz ma wygląd powalonego rycerza w bla­szanej zbroi, martwego od dawna.Wpatruję się w zachwycie w jego doczesną przemianę.Potem przytupuję dla rozgrzewki i wracam, biegnąc niezdarnie po grobli z powrotem do młyna.Jestem gotów do porannego mycia.Dzisiaj przyjeżdżają moje córki, toteż chcę wyglądać jak najlepiej.Chyba nie żądam za wiele, zważywszy na to, kim jestem.Och, jak bardzo chciałbym być inny, zmienić się i wyglądać tak, jak tego chciałaby Lor, jak pragną dzieci.To okropne uczucie, jeśli inni postrzegają cię jako „dziwaka”, „marzyciela”, kiedy jesteś przekonany, że to nieprawda.Lor i Ben jeszcze śpią.Włączam piecyk, by podgrzać znowu wodę.Rozbieram się do bielizny.Woda podgrzewa się szybko.W izbie jest już siedemnaście stopni.Odsłaniam znowu okno wychodzące na wschód, by wpuścić słońce do wnętrza.Nale­wam gorącą wodę do miednicy, dodaję zimnej z dzbana, by ochło­dzić ukrop.Myję twarz.Szoruję mydłem włosy.Opuszczam głowę nad zlewem i opłukuję włosy resztą wody.Dopiero teraz przebudziłem się na dobre.Potem zdejmuję górę, namydlam i obmywam górną połowę ciała, nie tylko pod pachami.Szoruję dokładnie pianą mydlaną włosy na piersi, ramiona i plecy.Wycieram się energicznie ręcznikiem.Zdejmuję kaleso­ny i namydlam moje „klejnoty”.Staję w rozkroku nad miską na taborecie, by wykąpać je dokładnie.Myślę, że ta wstydli­wa część męskiego ciała ma mniejszy ciężar właściwy, łatwiej unosi się w wodzie niż reszta.Pewnie wynika to z tego, że nie ma kości, wbrew romantycznej legendzie.Przyglądam się tym moim skomplikowanym organom i zastanawiam się, jaką muzykę powinny zagrać, by jej słuchano.Opłukuję je i wycie­ram.Wciągam kalesony, głównie ze względu na Bena.Wkro­czył w wiek, w którym nagość drażni.Chłopak wychodzi nawet do zimnej toalety, by się przebrać.Nowy grzejnik w ubikacji może uchronić go przed zapaleniem płuc.Zestawiam miednicę na podłogę i kładę obok ręcznik.Myję ostrożnie jeden za drugim palce nóg.Nie dziwię się wcale, że obmywanie stóp stanowi istotny symbol w wielu religiach.To przecież także wielka przyjemność.Uważam, by nie urazić drobnego odcisku na małym palcu lewej stopy.Ostrożnie wycieram stopy i wkładam skarpetki, które wyprałem wczoraj wieczorem.Powiesiłem je na obramowaniu kominka, by wyschły.Wyschły na liść, ale wciąż są miękkie i ciepłe.Musimy sprawiać sobie czasem małe przyjemności, które trudno opisać, ale przecież mają swój sens.W moim przypadku należy do nich pranie skarpetek i majtek w rękach, suszenie ich przy ogniu, który utrzymuję przez całą noc.To wszystko nadaje głębsze znaczenie tej prozaicznej czynności.Staram się usilnie, by nie zmuszać tych, których kocham, by kochali wszystko to, co sam kocham.Tak łatwo można popełnić ten błąd.Powiedzmy, że to szaleństwo filozofa, a może sza­leństwo ludzkości określa mój wybór.Byłoby wspaniale, gdy­byśmy potrafili cieszyć się z tego, że nasi ukochani są zawsze tylko i wyłącznie sobą, a nie próbowali nieustannie przerabiać ich na swoją modłę.Tak wyobrażam sobie ostateczną obopólną emancypację.Rozmyślam o tym, wciągając przez głowę granatowy sweter z szetlandzkiej wełny, gdy budzi się Lor, poziewując i cmoka­jąc.Podarowała mi ten sweter na urodźmy.Lor wie, jakie rzeczy lubię najbardziej, co mi się podoba.Po trzydziestu latach małżeństwa powinna znać upodobania swojego męża, choć niewiele kobiet to wie.Sam również nie wiem, czego chce czasami moja żona.Łudzę się, że pragnie, by nasze dziewczęta przyjechały na Boże Narodzenie.Mam nadzieję, że również sama chce spędzić święta w młynie, pomimo że ma tyle powodów, by pragnąć być teraz gdzie indziej.Wszystko stało się tak nagle.- Która godzina, mój drogi?Patrzę na zegarek, który leży na brzegu, stołu obok miednicy z brudną wodą.- Za kwadrans dziewiąta.Wow, jak pięknie jest na dworze, Lor! Spójrz na to słońce! Czy wiesz, że na dworze jest dwadzieścia dwa stopni mrozu? Wszystko zamarzło.Gdyby nie wzeszło słońce, byłoby tak, jak gdyby czas stanął w miejscu [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • personata.xlx.pl