[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Na widok przeciągającej karawany podnosili się z powagą, wykrzykując jeden tylko wyraz: “dżule!”*, potem pochylali się do przodu z wielkim palcem prawej ręki wyciągniętym w górę i z językiem wysuniętym aż na brodę.Bosman Nowicki w pierwszej chwili oniemiał z oburzenia.Poczerwieniał, zdarł konia cuglami i zatrzymał w miejscu.Unosząc się w strzemionach, zawołał do siedzących na dachu mężczyzn:— Ach, wy bycze ogony, to tak uprzejmie witacie podróżników?! Taka to u was gościnność?!Mężczyźni na dachu jeszcze głośniej krzyknęli “dżule” i jeszcze bardziej wysunęli języki.Być może doszłoby do przykrego incydentu, bo bosman ogarnięty pasją zsiadł z konia, lecz na szczęście w tej chwili babu przyskoczył na wierzchowcu do marynarza i przytrzymał go energicznie za ramię.— Stój, sahibie! Oni właśnie w ten sposób pozdrawiają! — zawołał półgłosem, po czym skinął głową ku mężczyznom, krzyknął “dżule” i tak jak oni wysunął język.Mężczyźni uniżenie ponowili powitanie, a następnie spokojnie usiedli na dachu.— A niech ich.— zaklął bosman i naraz zaczął się śmiać do łez.— To ma być powitanie?! — pytał, wycierając oczy.— A ja omal nie pobierzmowałem ich po krzyżu.!Z kolei wysunął swój wielki język, co siedzący na dachu przyjęli z oznakami największego zadowolenia.Podróżnicy rozbawieni tym pożegnaniem ruszyli w dalszą drogę.Teraz wzdłuż traktu napotykali wały padmowe, dochodzące niekiedy do stu metrów długości, usypane przez pobożnych buddyjskich podróżnych z odłamków skał, piargów i ziemi.Od góry przykrywały je płaskie kamienie, w wyrytymi na nich modlitwami.Wały padmowe jak i czorteny — kamienne słupki zdobione płaskorzeźbami oraz napisami — stawiali wyznawcy, aby wskazywały Buddzie drogę do świętej Lhasy, gdy kiedyś znów zstąpi na ziemię.Obok tych pomników niezwykłej wprost pobożności napotkali również olbrzymi posąg Buddy wykuty w trzydziestometrowej skalnej ścianie.Szlak karawany wiódł teraz przez urwiste góry, o krok od bezdennych przepaści.W dzień żar słoneczny prażył niemiłosiernie, w nocy dokuczał dotkliwy chłód.Często wyjeżdżali wcześnie przed świtem, aby przebyć jak największy odcinek drogi, zanim słońce roztopi zmarzłą w nocy grubą skorupę śniegu.Rozrzedzone powietrze utrudniało oddychanie i wywoływało optyczne złudzenia.Dzięki temu odległe przedmioty zdawały się być już bardzo blisko.Po jedenastu dniach niebezpiecznej, męczącej jazdy dobrnęli do klasztoru w Spittugu, skąd zboczyli w przełomy Indusu na wschód.Teraz mieli przed sobą rozległy szmat piaszczystego pustkowia.Na jego krańcu rysowały się wieże zamku radży Ladakhu, a nieco wyżej nad nim klasztor buddyjski — gompa.KLASZTOR W HEMISOto zbliżali się do Leh — stolicy Ladakhu.Nawet nie musieli popędzać utrudzonych koni.Wyciągały one szyje na widok domostw, potrząsały łbami, jakby chciały zrzucić z siebie pustynny kurz, rżały i samorzutnie przyspieszały kroku.Jeźdźcy również z radością zdążali do gwarnego miasta, rozpościerającego się u stóp masywu skalnego.Doskonale już było widać siedzibę dawnych królów Ladakhu i klasztor.Poszczególne kondygnacje kilkupiętrowego pałacu zwężały się ku górze.Na płaskich dachach roiło się od ludzi.Bosman osłonił dłonią oczy od słońca, by lepiej widzieć.— A niech to wieloryb połknie, coś niezwykłego musi dziać się w mieście.Widzę gromady ludzi na dachach domów.Przypatrują się czemuś w dole na ulicy — zauważył po chwili.— Ma pan rację, ja też to spostrzegłem — przytaknął Tomek.W tej chwili potężny okrzyk uniósł się nad miastem.— Co tam się dzieje, do licha? — powiedział bosman.— Może to jakaś rewolucja?Wstrzymali konie, gdy reszta zbliżyła się, Tomek zawołał:— Na dachach domów pełno ludzi i słychać krzyki.Właśnie zastanawiamy się, co to może oznaczać?— Prawdopodobnie mieszkańcy Leh przyglądają się grze w polo* rozgrywanej na placu bazaru — poinformował Pandit Davasarman, a po chwili dodał: — Oczywiście, że się nie mylę, teraz na pewno jedna z drużyn wbiła gola.Słyszycie panowie orkiestrę? W ten sposób czci się tutaj każdą bramkę zdobytą przez drużynę.Od strony miasta dobiegały odgłosy trąb i dudnienie bębnów.Niebawem karawana dotarła do szeroko otwartej bramy w murach okalających miasto i wjechała w ulicę rynkową, wysadzaną wysokimi topolami.Zazwyczaj tutaj odbywały się targi, lecz tego dnia wszystkie bazary były pozamykane, ponieważ na środku szerokiej ulicy ośmiu zręcznych jeźdźców rozgrywało mecz, obserwowany przez tłum kibiców.Wszędzie było pełno ludzi.Stali wzdłuż domów, wyglądali z okien, spoglądali z dachów.Wśród widzów przeważali Ladakhowie, lecz nie brak było Hindusów, Kaszmirczyków, Tybetańczyków, a nawet i kupców z odległego Chińskiego Turkiestanu.Mieszczanki wyróżniały się szykownymi ubiorami w porównaniu z baryłkowatymi wieśniaczkami, które nosiły grube suknie sięgające kostek i okrywały się owczymi skórami.Karawana stanęła na skraju bazaru przed rozbawionym tłumem.— Będziemy chyba musieli poczekać tutaj aż do zakończenia gry — odezwał się Wilmowski do Pandita Davasarmana.— Gdzie spodziewa się pan zastać pana Smugę?— O tym dowiemy się od angielskiego rezydenta, przede wszystkim jednak musimy ulokować w karawanseraju naszych ludzi.Wszyscy są bardzo zmęczeni — odpowiedział babu.— Czy daleko stąd do karawanseraju?— Znajduje się przy końcu ulicy.— Ten mecz może trwać jeszcze dość długo — zafrasował się Wilmowski.— Nie przedostaniemy się teraz.— Dlaczego, sahibie? — roześmiał się babu.— Jedziemy!Uderzył konia piętami, za nim ruszyła cała karawana.Koń Pandita Davasarmana wcisnął się w tłum widzów odwróconych plecami do bramy.Ktoś krzyknął oburzony i kilkanaście rąk wyciągnęło się ku cuglom wierzchowca, lecz naraz ucichły wszelkie protesty — Ladakhowie ujrzeli białych sahibów; natychmiast pospiesznie zaczęli się rozstępować, aby przepuścić karawanę.Mężczyźni kłaniali się uniżenie.— Proszę, jacy to grzeczni ludzie — z uznaniem rzekł bosman, gdy karawana wyjechała na wolną przestrzeń.— Czy to zwyczaj miejscowy nakazuje im kłaniać się tak nisko wszystkim przybyszom?— Według tutejszych zwyczajów wymienia się pozdrowienia nawet z obcymi ludźmi, lecz Brytyjczycy nauczyli Ladakhów oraz innych mieszkańców Azji szczególnego szacunku dla białej rasy.Nie doceniasz, szlachetny sahibie, przywileju, jaki daje ci tutaj kolor twej skóry — ironicznie odparł Davasarman.Dobroduszny marynarz nie wyczuł drwiny w jego głosie, toteż z uznaniem skinął głową i rzekł:— Wielka to zasługa Anglików, że wprowadzili grzeczność oraz dobre obyczaje.— Nie było to wcale takie trudne.Bij, sahibie, tak jak oni szpicrutą, gdy ktoś niezbyt szybko ustępuje ci z drogi, a dokonasz tego samego “dobrego” dzieła.— Kpisz pan chyba ze mnie! — zdumiał się bosman.— Nie kpię, tylko dobrze znam angielską szkołę grzeczności.— To znaczy, że ci nieszczęśni ludzie wzięli nas za Anglików?— Oczywiście, w innym przypadku byliby uprzejmi, lecz nie wykazywaliby uniżoności powodowanej strachem przed białymi kolonizatorami.— Tfu, do stu beczek zjełczałego tranu! Jak widzę, krajowcy słusznie nie mają zbyt wielkiego nabożeństwa do Anglików.Słyszałeś, Tomku?— Słyszałem, panie bosmanie.Zaraz odniosłem wrażenie, że biorą nas tutaj za Brytyjczyków.Wjechali na podwórze karawanseraju.Udadżalaka zajął się sprawami gospodarskimi.Dopilnował rozjuczenia koni, ulokował je w stajni, a także wypłacił należność ludziom wynajętym w Ganderbalu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]