[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Moja rasa istniała miliony lat i trwać mogła jeszcze miliardy, lub nawet całąwieczność.I to trwanie miało swój sens, jakkolwiek w samym fakcie istnienia ludzkości możenie było żadnego sensu.Zagłada tkwiła w człowieku, jak robak, który drąży wnętrze trumny.Czy nie możnabyło odwrócić przeznaczenia; jeśli to było istotnie przeznaczenie? Z chwilą, gdy nadeszło,skończyło się wszystko - i to co było dobre, i to co złe; i to co było mądre, i to co głupie; i toco było piękne, i to co było brzydkie.W tym właśnie zawierała się radość życia, że ten światbył tak różnorodny, pełen przeciwności i konfliktów, niespodzianek i nowin, zmienności iprzeobrażeń, kontrastów i niestałości.Ktokolwiek starał się ów świat odbarwić i ujednolicić,ten występował przeciwko jego prawom naturalnym.Wolność - to różnorodność.Przed laty czytałam powieść fantastyczną.Były to dzieje ostatniego człowieka naświecie.Przeminęły miliardy lat.Słońce stopniowo wygasało.Ziemia zlodowaciała.Podgrubą pokrywą lodu już tylko gdzieniegdzie tliło się życie.Ostatni ludzie kryli się w głębiskorupy ziemskiej.Tam jeszcze pozostało trochę ciepła.Niebawem i tego nie stało.Stopniowo wymierali, aż wreszcie przyszedł kres na Ostatniego Człowieka.Nic nie mogło gouratować.Odtąd Ziemia pozostała na wieki pusta.W absolutnej ciemności krążyła dalejwokół wygasłego słońca.I tak miało być po kres czasu.Martwe światy, umarłe planety,zgliszcza i popioły w nieżywym niebie.Co za straszna wizja! Odsunęłam ją od siebie zprzerażeniem.Kilka tygodni nie mogłam się uspokoić.Ciągle mi przed oczyma stawał losostatniego człowieka.Czy mogłam kiedykolwiek przypuścić, choćby w malignie, w najczarniejszych snach,pod wpływem najgorszych przeżyć, że będę ostatnim człowiekiem na Ziemi? Tyle, że Ziemianie jest martwa - jest w pełni swych kras, kolebka życia najlepsza, najczulsza.Na mniekończy się ten cudowny ciąg życia, ja zamykam dzieje, jestem ostatnia z rodu.Na mniewygasa rodzaj ludzki.Oto jestem sama! Po mnie już nikt, już nic.Bez oczu i uszu ludzkich tosłońce zgaśnie, ten ocean zamilknie, zniknie czar letniej nocy, gwiazdy nie rozbłysną, ustaniepieśń słowika i już żaden Romeo nie powie niczego swojej Julii.Po kolei odchodzili mieszkańcy tego mauzoleum, a ja ciągle byłam żywa i zdrowa.Wreszcie zaczęły się długie lata Wielkiej Samotności.Widać musiała się ziścić wróżbaLolitty.Nie wolno mi było umrzeć przed czasem, a przecież nikt nie wytrzymałby ciężarutych lat.Ileż to razy siadałam w tej komnacie ze strzykawką pełną morfiny, ile razyprzykładałam sobie lufę pistoletu do skroni? Wtedy zawsze Agata wrzeszczała swoimzachrypłym głosem: Tchórz! Odszczepieniec! Zdrajca! Nie! - krzyczałam w odpowiedzi.-Ty mnie wcale nie rozumiesz! Gdzie jest twoja ludzka godność, gdzie jest duma, gdzietwoje bohaterstwo! - darła się dalej Agata. Nie bój się! - wołałam.- Nie obrażaj mnie!Postaram się zakończyć życie we właściwy sposób!Otaczał mnie bezmiar bohaterskich duchów ludzkości.Czyż nie mogłam być jakmatka Grakchów?.Poszukując wspomożenia, wybierałam sobie w Oddziale Zredniowieczajakiś pancerz niezbyt ciężki.Zazwyczaj nie bez trudu przywdziewałam go.Zapuszczałamotwory szyszaka i jako nieznana bohaterka, paradowałam po komnatach i salach trzeciejkondygnacji, dzielnie brzęcząc żelastwem.Nade mną, na kopii, powiewał podłużny, błękitnysztandar królestwa Obojga Sycylii.Czyż nie byłam jak Joanna d Arc?.Gdzieś w pobliżukręciła się zwykle Agata i wznosiła swoje inwokacje w nieokreślonym kierunku: Dopomóżcie jej.Nie opuszczajcie jej.Nie zapominajcie o niej.Dajcie jej moc trwania.Opiekujcie się nią.Bądzcie zawsze blisko.Udzielajcie swej siły.Usuwajcie mękę i słabość.Ulżyjcie jej krzyżowi.Odwracajcie od niej obłęd.Ocalcie jej świadomość.Być może, że któregoś dnia Wielkiej Samotności - zwariowałam.Może niezupełnie,może tylko trochę.Stale czuwałam nad sobą i sprawdzałam swoją psychikę.Nie wiem, kiedyto się stało i dotąd dobrze nie wiem, na czym to polega.Może na tym, że zatraciłam poczucierzeczywistości.Przestałam odróżniać świat mar i wspomnień od świata realności.Przekroczyłam wąską granicę, która oddziela jest od nie ma.Czas częściowo utraciłswoje znaczenie i znikła kolejność wypadków.Prawda stała się mało uchwytna, alenieprawda też stała się niewyrazna.Niektóre zdarzenia nic nie straciły ze swej wyrazistości,inne znikły zupełnie, a niektóre pojawiały się zaledwie w strzępkach.Od dawna czekam nacoś, czego nie umiem nazwać.Może na jakiś nowy, dziwny wypadek.Wokół mnie, alboraczej we mnie, krążyć począł korowód duchów i widm.Alkohol nauczył mnie dawać sobie znimi radę.Nie boję się ich, nie stronie od nich.Powiem nawet, że w ich towarzystwie czujęsię dobrze.W oparach szampana są one lekkie, zwiewne, pieszczotliwe, zawsze uprzejme imuszę wyznać - wykwintne.Bardzo często występują w kostiumach z XVII lub XVIIIstulecia.Radują mnie ich strojne fraki i kolorowe pantalony, ich upudrowane peruki i muszkinad ustami.W lansadach i reweransach składają mi grzeczne ukłony, proszą do lansjera lubmenueta.Grywam z nimi w taroka.Rozmawiam wyłącznie po francusku.Robię dla nichskromne przyjęcia.Podaję szampana i herbatniki.Od jakichś dwudziestu lat odżywiamy się z Agatą wyłącznie szampanem iherbatnikami.Z chwilą gdy opuścił ten świat profesor Amalfi, zaprzestałyśmy zaglądać dokuchni.Odtąd zawsze byłyśmy trochę głodne i trochę pijane.Nasze zapasy żywnościstarczyłyby nam do końca świata, ale żadna z nas nie chciała gotować.Z początku gotowanienas nudziło, a pózniej zaczęło nużyć.Moje ręce są chude i słabe.Nie starcza mi sił nawet naotwieranie puszek z konserwami.W chłodniach panuje przerażająco niska temperatura, awejście do komór próżniowych utrudniają różne czynności techniczne, które przedtem ipotem należy zawsze wykonać.Moimi rękami mogę jeszcze od biedy grać, pisać lub strzelaćz pistoletu do różnych mar, których jest tu mnóstwo.Do innych czynności nie bardzo się jużnadają.Tymczasem butelkę szampana jest łatwo otworzyć.Odkręcam miękki drut, zdejmujękołpaczek, podważam delikatnie korek.Wesoły wystrzał, który tyle przynosi wspomnień - ijuż przed oczami musuje złoty płyn.%7ływe słońce i żywa ziemia w mych żyłach, w mojejkrwi, radość z jakichś nadziei, uśmiech dalekich zdarzeń, oddech mojej ziemskiej ojczyzny,zapach wapiennych wzgórz po deszczu.W swoich rękach trzymam wysmukły, złoty, kryształowy puchar.Mistrz BenvenutoCellini stworzył ten kształt.Nie było mu równego na świecie, choć istniał drugi egzemplarz, zktórego pijał Ivar.W dniu jego śmierci rozpadł się na tysiączne części.Być może w moimżalu potrąciłam go niechcący.***Po panice i rozpaczy pierwszych dni stanęło przed nami zagadnienie, co robić dalej,jak żyć i po co żyć? Zamknęły się za nami straszliwe wrzeciądze ze stali, betonu i ołowiu.Odtąd słońce i świat mogliśmy oglądać tylko na ekranach, a i tak zasięg naszego widzenia byłbardzo ograniczony
[ Pobierz całość w formacie PDF ]