[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Verdoja i Pardero rozmawiali półgłosem:— Szczęśliwy to traf, że nasze mundury znalazły się w mieście.Inaczej Emilio nie mógłby tak łatwo tam się dostać.— Żeby go tylko nie zdemaskowali.— To sprytna bestia, nie zdradzi się żadnym gestem czy miną.Myślę, że wszystko pójdzie gładko.Był nów, więc na dworze panowała ciemność.Ludzie rotmistrza obeszli hacjendę i około północy przekradli się tylnym wejściem.— Na górze są pokoje dla przyjezdnych — rzekł Pardero.— Za chwilę otrzymamy znak.Czy tymczasem przeleziemy przez płot?— Tak, ale tylko my dwaj.Żołnierze muszą zostać po tej stronie.Verdoja i Pardero przeskoczyli przez płot i ukryli się w pobliżu.Zaledwie przykucnęli, usłyszeli kroki na piasku dziedzińca.— Musimy przypaść do ziemi.Ktoś idzie.— szepnął Verdoja.Sternau, zbliżający się wolno i cicho, przystanął u węgła domu, nadsłuchiwał przez, chwilę, po czym ruszył dalej.Pardero mimo ciemności rozpoznał doktora.— To on.Co zrobimy?— Zdzielę go kolbą.Później mielibyśmy z nim więcej kłopotu.— Ale gdy zauważą, że go nie ma?— Nikt nie zauważy.Wszyscy są już w łóżkach.Uwaga! Verdoja ujął dubeltówkę za lufę i zaczął się skradać zaSternauem.Grunt był tu pokryty trawą, która tłumiła odgłos kroków.Znalazłszy się w pobliżu doktora, schylił się na moment, by zmierzyć przy świetle gwiazd dzielącą ich odległość.I skoczył.Sternau miał ucho wyczulone.Usłyszawszy za sobą lekki szelest, odwrócił się, ale w tejże chwili otrzymał w głowę tak straszliwe uderzenie, że padł na ziemię, nie jęknąwszy nawet.— Pardero! — szepnął eks-rotmistrz.— Do mnie!— Ma go pan?— Tak, właśnie go wiążę.Każ sobie rzucić przez płot jakiś knebel.Po chwili Pardero wrócił z kneblem.— No, gładko poszło, przyjacielu.To jedyny ptaszek, którego należało się obawiać, z innymi nie będziemy mieli kłopotu.A tam Emilio daje znaki.— Chodźmy więc do niego.Szybko pobiegli do okna i sypnęli w nie piaskiem.Po chwili byli w pokoju Emilia.Powiedzieli mu o schwytaniu Sternaua, a on im zdał relację z tego, co wyszpiegował.— W porządku — powiedział Verdoja.— Wiem, w którym pokoju śpi każda z interesujących nas osób.Czy masz latarkę?— Mam.Czy zapalić?— Naturalnie.A teraz za mną.Cicho otworzyli drzwi i jeden za drugim wyszli na korytarz, Verdoja zaprowadził ich pod drzwi pokoju Mariana.Zapukał cicho kilka razy.— Kto tam?— To ja, Sternau — odparł szeptem ledwie dosłyszalnym.— Ach, to ty.Co się stało?— Otwórz prędko.Mam coś bardzo ważnego.— Zaraz.Słychać było, jak w pokoju skrzypnęło łóżko.Mariano zarzucił na siebie ubranie i otworzył.Pojmano go w jednej chwili.Poczuł na szyi czyjeś ręce, które zacisnęły mu gardło tak, że nie mógł odetchnąć ani wydać z siebie dźwięku.Chciał się bronić, ale kilka mocnych ramion unieruchomiło go całkowicie.Potem związano mu ręce i nogi rzemieniami i zakneblowano usta.Był jeńcem.— No, z tym sprawa załatwiona.A teraz do Ungera — rozkazał Verdoja.Z Ungerem poszło im równie sprawnie, jak z Marianem.Schwytano Sternaua, Mariana i Ungera, a cały dom był pogrążony we śnie.— Pora do seniority — znów rozkazał Verdoja.Zapukali cicho do drzwi Emmy.— Kto tam? — zapytała.Verdoja starał się nadać swemu głosowi wysokiei miękkie brzmienie.— To ja, Karia — wyszeptał.— Czego chcesz?— Muszę z tobą pomówić.Otwórz, Emmo!— Po co?— Chodzi o tego przybysza.Nie wiem, czy mam obudzić seniora Sternaua.Emma dała się wciągnąć w pułapkę.— Ach, więc grozi niebezpieczeństwo? Zaczekaj, zaraz otworzęPodniosła się z łóżka, odsunęła zasuwkę drzwi.— Wejdź.O co chodzi?Verdoja wpadł do pokoju i chwycił ją za gardło.Upadła na podłogę, nie próbując nawet się bronić.Ze strachu straciła przytomność, leżała bez ruchu.Teraz udali się do sypialni Indianki.I tutaj podstęp się udał, tylko że Karia nie zemdlała.Była przecież córką wodza Indian i nie miała tak delikatnych nerwów, jak Meksykanka.Skrępowano ją i zakneblowano usta.Złoczyńcy mieli teraz wszystkie ofiary w ręku.Verdoja i Pardero wiedzieli, że na dole, w oficynie, śpią vaquerzy.Sprowadziwszy więc swych ludzi, zabronili im plądrowania, obawiając się, że może powstać hałas.Po trzech zbirów pilnowało Mariana i Ungera.Verdoja udał się do Emmy, Pardero zaś do Karii.Gdy eks-rotmistrz wszedł do pokoju córki hacjendera, było w nim zupełnie ciemno.Zapalił świecę.Emma zaczęła wracać do przytomności.Rozkazał drżącej z przerażenia dziewczynie, by się ubrała, sam zaś wyjął z szafy rzeczy niezbędne do długiej konnej jazdy.Karia nie leżała bez ruchu na podłodze.Miotała się to w jedną, to w drugą stronę, usiłując wyzwolić się z więzów.Pardero wszedł, zamknął drzwi za sobą i zapalił świecę.Rozluźnił nieco sznury krępujące dziewczynę, nie uwolnił jej jednak rąk.Była już zupełnie spokojna.Początkowo patrzyła na niego z nienawiścią, teraz oczy miała zamknięte.Mogło się wydawać, że wszystko, cokolwiek ją jeszcze spotka, przyjmie obojętnie.Otworzyły się drzwi i stanął w nich Verdoja.— Jesteście gotowi? — zapytał.— Tak.— Weź jeszcze kilka chust, koców i jazda.Ubrano również Mariana i Ungera.Byli tak skrępowani, że nie mogli się ruszyć, zataszczono ich więc na dziedziniec.Verdoja i Pardero znieśli tam Emmę i Karię.Nikt w hacjendzie nie słyszał, co się dzieje.Bandyci otworzyli główną bramę i wynieśli przez nią Sternaua.Zalegał gęsty mrok, nie widzieli więc, czy oczy ma otwarte czy zamknięte, przez cały czas jednak leżał bez ruchu.Po chwili wszyscy jeńcy znaleźli się za bramą; każdego dźwigało dwóch ludzi.Jeden z napastników został, by zamknąć bramę, a następnie przeskoczył przez płot i przyłączył się do towarzyszy.Cała akcja trwała zaledwie godzinę.W dwa kwadranse później wszyscy byli już w lesie przy koniach.Dla jeńców przeznaczono pięć wierzchowców, dwa miały damskie siodła.Przymocowano ofiary do koni.W trakcie tego okazało się, że Sternau odzyskał przytomność.Trzynastoosobowa banda podzieliła się na pięć grup.Każda miała prowadzić jednego jeńca; Ungera, Mariana i Sternaua po trzech ludzi, Emmę i Karię po dwóch.Dla utrudnienia pogoni rozjechano się w różnych kierunkach.Miejsce spotkania wyznaczono z góry.Wszyscy mieli tam dotrzeć najpóźniej następnego dnia wieczorem.Na kilka dni przed napadem każdy rozbójnik dokładnie zbadał drogę, którą wypadało mu przebyć.Nie wątpiono więc w powodzenie wyprawy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]