[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Wliczałem koszty benzyny w obie strony.- Trzydzieści dolarów to chyba za dużo na benzynę?Uśmiechnęła się do niego bardzo mile i czekała, co powie.McMurphy podniósł do góry ręce i spojrzał w sufit.- Jezu, nic pani nie przepuści, pani prokurator.Pewnie, że chciałem zatrzymać nadwyżkę dla siebie.Wątpię, żeby chłopcy o tym nie wiedzieli.Uważałem, że coś mi się należy za te wszystkie kłopoty, jakie.- Ale nadzieje spełzły na niczym - przerwała.Nadal uśmie­chała się do niego bardzo, bardzo serdecznie.- Nie wszystkie drobne spekulacje finansowe muszą przynosić ci zyski, Randle, i skoro już o tym mowa, moim zdaniem i tak za wiele ci się udawało.- Umilkła na chwilę, ale jasne było, że w przyszłości coś jeszcze usłyszymy na ten temat.- Tak jest.Otrzymałeś weksle od wszystkich Okresowych za ten lub tamten “interesik”, więc chyba potrafisz znieść to jedno niepowodzenie?Nagle ucichła.Spostrzegła, że McMurphy już jej nie słucha.Obserwował lekarza.A lekarz wpatrywał się w podkoszulek dziewczyny, jakby nic innego nie istniało na świecie.Kiedy McMurphy zobaczył, że lekarz gapi się na dziewczynę jak zahip­notyzowany, szeroki uśmiech rozjaśnił mu twarz.Zsunął czapkę na tył głowy, podszedł do medyka i położył mu rękę na ramieniu, wyrywając go z transu.- Kurczę, czy widział pan kiedy, doktorze, jak łosoś rzuca się na przynętę? To jeden z najwspanialszych widoków na wszyst­kich morzach świata.Candy, kochanie, opowiedz doktorowi o ło­wieniu ryb i podobnych sprawach.Pracując we dwoje, McMurphy i dziewczyna w niecałe dwie minuty przekonali lekarza; pobiegł tylko zamknąć gabinet i zaraz wrócił, wpychając papiery do teczki.- Tę papierkową robotę mogę dokończyć na łodzi - wyjaśnił oddziałowej i przemknął obok niej tak szybko, że nie zdążyła odpowiedzieć.Za nim, bardziej dystyngowanym krokiem, wymaszerowała - szczerząc do niej zęby - reszta załogi.Okresowi, którzy nie jechali na wycieczkę, stanęli w drzwiach świetlicy i przykazali nam, żebyśmy nie przywozili nie wypa­troszonych ryb, a Ellis zdjął ręce z gwoździ w ścianie, uścisnął dłoń Billy’ego i powiedział mu, żeby został rybitwą mężów i niewiast.Billy, wpatrzony w mrugające do niego miedziane sztyfty na levisach dziewczyny, która właśnie wychodziła z sali, odpowie­dział Ellisowi, że mężów to niech sam sobie łowi.Dopędził nas przy drzwiach; gdy tylkośmy przez nie przeszli, najmniejszy czarny zaraz zamknął je na klucz.Nareszcie byliśmy na ze­wnątrz.Promienie słońca wymykały się spod chmur i rozjaśniały ceglastą fasadę szpitala na kolor pąsowej róży.Lekki wiaterek strącał z drzew resztki liści i układał je schludnie przy drucianej siatce, na której gdzieniegdzie siedziały małe brązowe ptaszki; kiedy deszcz liści uderzał o siatkę, podrywały się do lotu.Od­nosiło się wrażenie, że to liście spadają na siatkę, zamieniają się w ptaki i odlatują.Był piękny, aromatyczny, jesienny dzień rozbrzmiewający głosami dzieciaków kopiących piłkę i warkotem awionetek; na­leżało się cieszyć, że w taki dzień jest się na powietrzu.Ale kiedy lekarz poszedł po samochód, powtykaliśmy ręce do kie­szeni i zbiliśmy się w ciasną, milczącą gromadkę.Staliśmy tak bez słowa i przypatrywaliśmy się ludziom jadącym do pracy, którzy specjalnie zwalniali, żeby się lepiej przyjrzeć wariatom w zielonych ubraniach.Widząc nasze smętne miny, McMurphy zaczął żartować i przekomarzać się z dziewczyną, żeby popra­wić nam humor, ale to tylko jeszcze bardziej nas przygnębiło.Mieliśmy ochotę wrócić do szpitala i powiedzieć oddziałowej, że miała rację; przy takim wietrze morze jest zbyt niebezpieczne.Podjechał doktor Spivey; wsiedliśmy i ruszyliśmy, ja, George, Harding i Billy Bibbit w samochodzie z McMurphym i dziew­czyną, a Fredrickson, Sefelt, Scanlon, Martini, Tadem i Gregory za nami, w aucie lekarza.Nikt się nie odzywał.Niecałe dwa kilometry od szpitala zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej.Lekarz wysiadł pierwszy; zaraz podleciał do niego, wycierając ręce o szmatę, uśmiechnięty mechanik.Nagle przestał się uśmie­chać - minął lekarza i podszedł do samochodu przyjrzeć się pasażerom.Potem cofnął się kilka kroków i marszcząc brwi, dalej tarł ręce poplamionym gałganem.Lekarz złapał go nerwo­wo za mankiet, wyjął banknot dziesięciodolarowy i wetknął mu do ręki niczym pestkę w ziemię.- Mógłby pan napełnić oba baki zwyczajną? - poprosił.Poza szpitalem czuł się tak samo nieswojo jak my wszyscy.- Dobrze?- Te ubrania.- zaczął mechanik.- Jesteście z tego szpitala przy szosie, no nie? - Rozglądał się za kluczem francuskim albo czymś równie poręcznym.W końcu stanął przy skrzynce z pu­stymi butelkami po oranżadzie.- Jesteście z domu wariatów!Lekarz zaczął szukać binokli i spojrzał na nas, jakby dopiero w tej chwili zauważył nasze ubrania.- Tak.Nie, chciałem powiedzieć: nie.My, raczej oni, są ze szpitala, ale to robotnicy, nie pacjenci.W żadnym razie nie pacjenci.Robotnicy.Mechanik zmrużył oczy, spojrzał na lekarza, a potem na nas i poszedł pogadać ze swoim kumplem, który stał przy pompie.Szeptali przez chwilę, po czym ten drugi gość zawołał do leka­rza, co my za jedni, a gdy lekarz odparł, że jesteśmy robotni­kami, obaj faceci zaczęli się śmiać.Poznałem po ich śmiechu, że zdecydowali się sprzedać nam benzynę - na pewno słabą, brudną, rozwodnioną i za podwójną cenę - ale bynajmniej nie podniosło mnie to na duchu.Wszyscy czuliśmy się podle.Kłam­stwo doktora tylko bardziej nas przybiło - nie tyle zresztą samo kłamstwo, ile prawda, która się za nim kryła.Drugi facet podszedł do lekarza, uśmiechając się szeroko.- Powiedział pan, że chce pan specjalnej? Masz pan rację.No i może jeszcze sprawdzimy filtry oleju i wycieraczki? - Był większy od swojego kumpla.Pochylił się nad lekarzem, jakby chciał mu wyjawić jakąś tajemnicę.- Czy uwierzy pan, że osiemdziesiąt osiem procent samochodów potrzebuje nowych filtrów i nowych wycieraczek?Jego uśmiech był czarny od wyciągania zębami świec samo­chodowych.Mechanik stał pochylony nad lekarzem, wprawiając go w zakłopotanie swoim uśmieszkiem, i czekał, aż ten zrozu­mie, że nie ma wyboru.- A poza tym czy ci pańscy robotnicy mają okulary przeciw­słoneczne? U nas można kupić bardzo dobre.Lekarz czuł, że się nie wybroni.Ale kiedy już miał otworzyć usta i powiedzieć “tak”, poddać się, zgodzić na wszystko, rozległ się głośny furkot i dach naszego samochodu zaczął podjeżdżać w górę.McMurphy klął, walcząc z fałdującym się powoli wierz­chem i usiłował zwinąć go prędzej, niż to robił automat.Po tym, jak grzmocił pięścią w podnoszący się dach, widać było, że jest wściekły; gdy wreszcie sklął go i wcisnął na miejsce, przelazł nad dziewczyną, zeskoczył na ziemię, stanął między lekarzem i mechanikiem i spojrzał facetowi prosto w rozdziawioną gębę.- Słuchaj, Hank, bierzemy zwyczajną, tak jak ci pan doktor powiedział [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • personata.xlx.pl