[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ruch był jednak duży, bez prze­rwy ktoś tu przychodził pić lemoniadę.Największym zagrożeniem były patrole wojskowe.Wyobraźcie so­bie: małe, prowizoryczne lotnisko na głębokiej pro­wincji, wysoko w górach.Czasem przyleci mały samo­lot, który zresztą zaraz odlatuje.Jedyna atrakcja to bar, który sprzedaje lemoniadę.Jest gorąco, wszystkim chce się pić.Najbardziej chce się pić patrolom wojsko­wym, ponieważ chodzą one w hełmach, w kamizel­kach kuloodpornych i jeszcze dźwigają mnóstwo że­lastwa.Cóż mają te patrole do roboty? Nic właściwie— chodzić i węszyć, chodzić i szukać, podglądać, wypytywać.I oto w tej śmiertelnej nudzie i bezdziejstwie nadarza im się taki kęs: w barze (jedynym!), w pustym barze siedzi pilot Aeroflotu.A tak by podejść i zapytać.Powiedzmy — skąd to? Albo powiedzmy — dokąd to? Zapytać przecież można, zwłaszcza jeżeli jest się patrolem wojskowym na służbie, w warunkach stanu wojennego, w tak zapalnym miejscu, jakim jest Górny Karabach.Tu bardzo rzadko ktoś przyjeżdża.Tu trudno przyjechać.Tu tak każdego nie wpusz­czają.Jeżeli zaczepi mnie patrol rosyjski — pół biedy: udam Ormianina, mówię po rosyjsku, ale z ormiań­skim akcentem.Jeżeli zaczepi mnie patrol ormiański— też pół biedy: mówię po rosyjsku z takim akcen­tem, jakbym był Litwinem czy Łotyszem.Największym lękiem napawały mnie patrole mieszane, rosyjsko-ormiańskie.Tu już bym się nie wymknął.Drugi kłopot polegał na tym, że nie miałem żadnych dokumentów.Owszem, z kieszeni mojej bluzy wysta­wał skraj paszportu sowieckiego.Ale był to paszport młodego Ormianina zamordowanego w Sumgaicie.Po godzinie pojawił się brodacz.Słuchaj, powiedzia­łem, nie mogę tu siedzieć, mnie tu złapią.Widziałem, że jest zdenerwowany.Siedź, odpowiedział, nie ma wyjścia, siedź.I zniknął.Mimo że upał, wcisnąłem cza­pę na oczy i udałem, że drzemię.Była to czapa duża, imponująca, pełna różnych obszyć, naszyć i dębowych liści.Traktowałem ją teraz jako rodzaj tarczy, jako pa­rawan, za który mogłem się ukryć.Starałem się rów­nież przyjąć taką pozę, która zniechęcałaby do wszel­kich kontaktów.Pozę jakiegoś chama, mruka, obrzy­dliwca, taką, która sygnalizowałaby każdemu — lepiej nie podchodź!Po dwóch godzinach siedzenia w tym barze usłysza­łem łoskot odlatującego samolotu.Poczułem się jesz­cze bardziej samotny i schwytany w potrzask.Na szczęście zjawił się brodacz i powiedział: chodź za mną.Wyszedłem z baru z takim uczuciem, jakbym opuszczał mury ciężkiego więzienia.Poszliśmy wzdłuż drogi prowadzącej z lotniska do miasta, ale nie dalej niż sto metrów, do miejsca, gdzie przy drodze, ale w dole, był parking.Przy wjeździe na parking, w cieniu przydrożnego drzewa siedział stary Ormianin.Wymie­nili z moim brodaczem porozumiewawcze skinienia głowy i mój przewodnik zaprowadził mnie do żółtej, kanarkowożółtej łady, powiedział: siedź tu, nie ruszaj się, i — zniknął.Z jednej strony poczułem się tu swo­bodniej niż w barze, gdzie przez cały czas byłem jak żywy cel wystawiony na strzał, z drugiej jednak, w sa­mochodzie, który stał cały dzień na słońcu, było jak w piecu.Chciałem wyjść z wozu i przejść się po parkingu, kiedy stary, siedzący w kucki w cieniu drzewa syknął: nie wychodź, oni tu obok są! Rzeczywiście, może pięćdziesiąt metrów dalej był szlaban, a przy nim posterunek wojskowy.Nic prostszego niż widząc męczącego się w słońcu pilota Aerofłotu zaprosić go do namiotu na łyk orzeźwiającej herbaty, no i choćby dla podtrzymania rozmowy wypytać — a kto, a co, a jak, a dokąd.Przecież rozmawiać trzeba, to naturalne, to ludzkie — rozmawiać, zwłaszcza teraz, kiedy jest głasnost', teraz można pogadać nawet z obcym czło­wiekiem.Najgorsze, że nadal nie wiedziałem, co się dzieje.Wyraźnie nasz optymistyczny plan, ustalony jeszcze w Erewanie, nie powiódł się.Starowojtową mieli powi­tać na lotnisku miejscowi notable.Ta uroczystość trwa­łaby kwadrans, no, może pół godziny.Następnie mie­liśmy samochodami udać się do miasta, zjeść obiad, wręczyć dziatwie szkolnej podarki, zwiedzić park, spotkać się z mieszkańcami Stepanakertu.Miało więc być ciepło, gościnnie, idyllicznie.Tymczasem przy sa­molocie nie czekali nas żadni notable, tylko koman­dosi KGB.Nie było w ogóle atmosfery powitania, wpadliśmy prosto w zasadzkę [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • personata.xlx.pl