[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.ROZDZIAŁ 12We wtorek wykręciłem się od pracy złym samopoczuciem.- Chyba się przeziębiłem - powiedziałem przez telefon.Polly zaczęła zadawać szybkie pytania, jakby wypełniała rubryki jakiegoś formularza.Gorączka? Tak.Drapanie w gardle? Tak.Ból głowy? Tak.Kłamałem jak z nut.Trzeba było naprawdę źle się czuć, żeby zrezygnować z dnia pracy w firmie.Wiedzia­łem, że Polly natychmiast powiadomi o mojej przypadłości Rudolpha.Nie chcąc zaś i jemu tłumaczyć się przez telefon, wyszedłem z domu i ruszyłem na poranny spacer po Georgetown.Śnieg szybko topniał, w południe temperatura miała wzros­nąć do kilku stopni powyżej zera.Przez całą godzinę wałęsałem się po starym waszyngtońskim porcie rzecznym, porównując smak capuccino podawanego w różnych ulicznych budkach i obserwując włóczęgów marznących nad brzegami skutego lodem Potomacu.O dziesiątej wyruszyłem na pogrzeb.Cały chodnik przed kościołem był zatłoczony.Gliniarze kierowali ruchem, ich motocykle stały rzędem wzdłuż krawężni­ka.Nieco dalej zaparkowało kilka furgonetek ekip telewizyjnych.Kiedy przejeżdżałem powoli ulicą, zgromadzony tłum wy­słuchiwał jakiejś mowy płynącej przez megafony.Nad głowami ludzi, pewnie wyłącznie na użytek reporterskich obiektywów, widać było kilka sporządzonych naprędce transparentów.Zaparkowałem trzy przecznice dalej i szybkim krokiem wróci­łem do kościoła.Ominąłem tłum przed frontem i skierowałem się do bocznego wejścia, którego strzegł przygarbiony kościel­ny.Wpuścił mnie do środka i wskazał kierunek.Podziękowałem mu uprzejmie, ruszyłem krótkim korytarzem i po wyślizganych schodkach wbiegłem na balkon, skąd roztaczał się panoramicz­ny widok na całe sanktuarium.Był to piękny kościół, o głównej nawie wyłożonej wiśniowym chodnikiem i rzędach ławek z ciemnego drewna zmatowiałych ze starości, lecz o czystych oknach.Przyszło mi do głowy, że rozumiem tutejszego pastora, który nie chce udostępnić swojego przybytku bezdomnym.Byłem sam na balkonie, mogłem więc dowolnie wybrać sobie miejsce.Podszedłem na palcach do balustradki i usiadłem na samym środku, skąd roztaczał się najlepszy widok na ołtarz i główną nawę.Od strony wejścia pode mną doleciała chóralna pieśń religijna.Zasłuchałem się w nią, pogrążyłem w smutnej zadumie, zdającej się wypełniać całe wnętrze pustego jeszcze kościoła.Kiedy chór zamilkł, zgrzytnęły otwierane drzwi i rozległo się głośne szuranie stóp.Balkon pode mną zadygotał, kiedy masa ludzi wlewała się do środka.Chór pospiesznie ustawił się z boku ołtarza.Pastor z wprawą pokierował ruchem - odesłał ekipy telewizyjne w przeciwległy kąt, najbliższą rodzinę usadowił w pierwszym rzędzie, aktywistów ruchu porozmieszczał wzdłuż przejścia.Mordecai naradzał się z dwo­ma młodymi społecznikami, których nigdy przedtem nie widziałem.Później bocznym wejściem czterech uzbrojonych strażników wprowadziło do kościoła matkę Lontae i jej dwóch synów.Byli w szaroniebieskich więziennych kombinezonach, skuci kajdankami i skrępowani łańcuchem łączącym jarzma nad kostkami nóg.Posadzono ich w drugim rzędzie z brzegu, tuż za babką zmarłej i kilkoma osobami z dalszej rodziny.Kiedy zapanował spokój, rozległa się cicha, żałobna muzyka organowa.Piszczałki znajdowały się na balkonie, toteż na krótko głowy wszystkich zgromadzonych obróciły się w moim kierunku.Za chwilę jednak pastor zajął miejsce za pulpitem i polecił nam wstać.Grabarze w białych rękawiczkach wynieśli przed ołtarz trumny i ustawili jedną przy drugiej niemal przez całą szerokość kościoła.Trumna ze zwłokami Lontae znalazła się w środku.Niemowlę złożono w maleńkiej trumience, mającej najwyżej osiemdziesiąt centymetrów długości.Trzej chłopcy, Ontario, Alonzo i Dante, leżeli w trumnach nieco tylko większych.Ten widok wszystkich ścisnął za serce, z dołu doleciały stłumione jęki i pochlipywania.Chór znowu podjął jakąś stonowaną pieśń.Kiedy grabarze skończyli rozkładać wieńce i kwiaty, przez sekundę naszła mnie obawa, że otworzą trumny [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • personata.xlx.pl