[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Dziwi mnie, że w ogóle pani o to pyta, panno Kró-lewska! Król i ojczyzna - to chyba oczywiste!- I ani odrobinę nie chodzi o to, żeby zrobić na złośćojcu?Nachylił się ku mnie.- W dniu, w którym ktoś wskaże kryjówkę KapitanaIskry - syknął - proszę spodziewać się odwiedzin z magi-stratu.Stamtąd już niedaleko do aresztu na Auczniczej;dla niektórych jednak ten krótki spacer może okazać sięostatnim.A osoby chroniące przestępcę też poczują nasobie ciężką rękę sprawiedliwości.Miał rację.Nie pomyślałam wcześniej o karze, jaka wrazie złapania Janka grozi tym, którzy orientowali się wjego działalności.To oczywiście niczego nie zmieniało:wiedziałam, komu mam być wierna.267- Na pewno wezmę to pod uwagę - odrzekłam lek-kim tonem.Pac! Z mroku nadleciała śnieżna kula i ugodziła Mar-chmonta w policzek.- Ki diabeł! - wrzasnął.- A kuku, Kiciu! Tu jestem! - zawołał ze śmiechemPedro.Znieżka już szybowała w moją stronę, ale zrobiłamunik i rozprysnęła się na piersi Jamesa.- Ty urwipołciu! - zaśmiał się James.Przystanął i nabrał w garście śniegu, żeby zrewanżo-wać się napastnikowi.Kolejna kula ugodziła Marchmonta w sam środektwarzy: śnieg oblepił mu nos i wodniste oczka.Przetarł jei spojrzał na mnie wściekły, wyraznie oczekując wyja-śnień.Wzruszyłam ramionami.- Przyjaciele się bawią, jeśli łaskawy pan wie, co tojest zabawa.Jednym susem skryłam się za Jamesa, którego dosię-gły dwie następne pacyny.James śmiał się do rozpuku i zentuzjazmem odwzajemniał śnieżny atak.Ja wymierzy-łam precyzyjnie w Pedra, który na moment wychylił268głowę zza kramu - i wcelowałam w niego za pierwszymrazem.Jednocześnie dostrzegłam za plecami Pedrausmoloną sadzą postać, która jakby się uwzięła atakowaćtylko Marchmonta.Postać tę - czyli panicza Franciszka -dosięgła moja druga kula.Marchmont tymczasem stał jakby sparaliżowany zło-ścią, nie reagując wcale na śnieżny ostrzał.- James, zrób coś! - warknął wreszcie.- Słucham jaśnie pana - powiedział posłusznie Ja-mes, chociaż korzystając z chwili nieuwagi Marchmonta,rzucił jeszcze w Nicka za jego plecami.Mrugnął do mnie łobuzersko, jednak gdy tylko Mar-chmont się odwrócił, przybrał obojętny wyraz twarzy.- Ja już panią pożegnam, panno Królewska - rzekłkąśliwie Marchmont.- Skoro znalazła się pani wśródprzyjaciół, nie czuję się obowiązany dłużej dbać o panibezpieczeństwo.- Aaskawy pan jest bardzo uprzejmy - odezwałam sięgrzecznie, chociaż oboje wiedzieliśmy, że mam na myślicoś wprost przeciwnego.Marchmont wcale nie był uprzejmy: był nieznośniewścibski i dążył tylko do uczynienia blizniemu krzywdy.269Dygnęłam zdawkowo i puściłam się biegiem w stronębandy Syda, osłaniając się ramionami przed grademśnieżnych kul, który poleciał na mnie, ledwie wychynę-łam zza masywnych pleców Jamesa.- Starczy! - krzyczałam.- Tak nie wolno!Dopadłam Pedra, zgarnęłam z chusty resztki tej ostat-niej kuli, która mnie trafiła, i wcisnęłam mu śnieg za koł-nierz.Pedro pisnął przerazliwie.- A tak to wolno? - oburzył się.- Myślisz, że mnie rozpoznał? - spytał mnie paniczFranciszek, patrząc za drobną, sztywną sylwetką March-monta oddalającą się w kierunku zachodnim.- Mowy nie ma! - zapewniłam go.- To były celnerzuty!Rozpromienił się.- Należało mu się, możesz mi wierzyć.Ale co ty ro-biłaś w jego towarzystwie? Nie sądziłem, że jesteściezaprzyjaznieni?- Bo nie jesteśmy - odparłam zwięzle.Nie mogłam zebrać myśli.Zbyt wielu wrogów gro-madziło się wokół Janka.Po pierwsze, jego ojciec, którygo poszukuje; po drugie, władze tropiące Kapitana Iskrę;po trzecie, Marchmont ścigający go z osobistej chęci270zrobienia na złość swemu ojcu.A do tego najnowszakarykatura autorstwa Janka dowodziła, że on sam sobienie jest sprzymierzeńcem - najwyrazniej palił się do rolimęczennika, skoro celowo grał na nosie coraz to nowymosobom, nie wyłączając swego obecnego protektora, takjakby całkiem już przestało mu zależeć na bezpieczeń-stwie.Przypominał człowieka podpiłowującego gałąz, naktórej siedzi.Cóż, skoro Janek przestał dbać o własnylos, to ja muszę mu pomóc - tyle że sama nie dam rady.Mogę być w miarę pewna pomocy panicza Franciszka ipanienki Elżbiety.Lecz Pedro stanowi problem.Czymożna mu zaufać, czy też pokusa nagrody jest dla niegozbyt silna? Najlepiej jednak wyłączyć z tego Pedra.- Paniczu Franciszku.- odezwałam się.- Franku.Mów mi Franek, Kiciu.- Franku, czy ty i twoja siostra zechcielibyście po-święcić mi parę minut? Potrzebuję waszej pomocy wpewnej sprawie.Panicz Franciszek zrobił zdziwioną minę.- Mówiłem ci już przecież, że nasz ojciec z chęciąwesprze finansowo twoją twórczość.271- Nie o to chodzi - odparłam, czerwieniąc się namyśl, że posądził mnie o chęć wyłudzenia od niego pie-niędzy.- Rzecz dotyczy przyjaciela twojej siostry.Topilne.Grozi mu niebezpieczeństwo.Poznałam, że panicz Franciszek zrozumiał.Za toPedro był, rzecz jasna, zaintrygowany.- Co się dzieje, Kiciu? O którym przyjacielu mowa?- dopytywał się, patrząc to na mnie, to na panicza Fran-ciszka.Panicz Franciszek nie udzielił mu wyjaśnień.- W takim razie zapraszam cię do domu, Kiciu.Ojcanie ma, a matka jeszcze nie wróciła ze wsi.Przeszmuglu-ję cię tak, że nikt nie zauważy.- Dzięki.Pedro, czy mógłbyś przekazać Jankowi, żejego przesyłka została doręczona?- To wykluczone.Idę z tobą.Nie możesz, Kiciu,chodzić sama ulicami po ciemku - odparł kategoryczniePedro.- Nie jestem sama, jestem z Frankiem.- A jak go napadną? Przyda wam się ktoś, kto dobrzezna teren.Pedro był na mnie zły, widziałam to po jego oczach.Wrogość, która zapanowała między nami podczas272spotkania w gabinecie pana Sheridana, znowu dawała osobie znać.- Nie, nie trzeba mi twojej pomocy, Pedro - powie-działam.- Ale Kiciu, Pedro ma rację: młoda dama nie powin-na się wałęsać samotnie po ulicach, a przecież musiszjakoś wrócić do domu - wtrącił się panicz Franciszek,który nie wyczuł animozji między mną a Pedrem.Wszystko szło nie po mojej myśli.Przecież Pedrożadną miarą nie powinien był dowiedzieć się, kim na-prawdę jest Janek.Obaj z paniczem Franciszkiem niebyli lepsi od Marchmonta: zasłaniając się argumentemochrony słabej płci, narzucali mi niechciane towarzy-stwo.- Nie jestem przesyłką, którą macie dostarczyć podwskazany adres! - oburzyłam się.- Cała Kicia! Sama sobie szkodzi swoją dumą - rzekłPedro, jakby wcale mnie tam nie było.- Naturalnie, żemuszę z wami iść, i ona o tym wie.- To dobrze - powiedział panicz Franciszek - bo dru-gi raz nie wymknąłbym się z domu, żeby ją odprowadzić.273- Przestańcie! - krzyknęłam, tupiąc ze złości.- Cho-dziłam sama po Londynie, kiedy ty - zwróciłam się doksiążęcego syna - nosiłeś jeszcze krótkie spodnie, a ty -spiorunowałam wzrokiem Pedra - prażyłeś się w afrykań-skim słońcu.Zwietnie umiem sobie poradzić.Pedro i panicz Franciszek uśmiechnęli się do siebiewyrozumiale, wprawiając mnie tym w jeszcze większązłość.- Przestańcie mnie traktować jak półgłówka! Samawiem, co mam robić!- Przyjmijmy więc, Kiciu, że zapraszam Pedra dosiebie w gości.Jeśli nadal chcesz z nami pójść, musiszjakoś znieść jego towarzystwo - oświadczył panicz Fran-ciszek, puszczając oko do Pedra.Miałam ochotę zrezygnować z uciekania się do pomo-cy panicza Franciszka i panienki Elżbiety
[ Pobierz całość w formacie PDF ]