[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W świetle dziennym widać było wszystkie wiry i kaskady nad niewidocznymi progami.Okazało się jednak, że dzięki liczebności naszej gromadki zadanie jest znacznie ułatwione.Schwyciliśmy się za ręce i stworzyliśmy łańcuch silniejszy od napierającej wody.Młodzi ludzie wydawali się rozradowani zanurzeniem po uda w lodowatej wodzie; ja zniosłem to najlepiej, jak potrafiłem, śmiejąc się wraz z nimi choćby po to, by ukryć szczękanie zębów.W miejscu, gdzie ścieżka rozdzielała się na dwa szlaki, jeden do domu Gnejusza Klaudiusza, drugi ku via Cassia stromą dróżką, którą tu przybyliśmy, odciągnąłem Katylinę na stronę.– Którędy pójdziemy? – spytałem.Uniósł brew, patrząc na mnie pytająco.– Tą samą drogą, którą tu weszliśmy, naturalnie.– Jego ludzie czekali nań u wylotu ścieżki; machnął im dłonią, by szli naprzód.– Inaczej musielibyśmy się przekradać na palcach obok domu tego twojego okropnego sąsiada i jego rozszczekanych kundli.Przecież pamiętasz?– Pamiętam też i o innych rzeczach.– O czym ty mówisz, Gordianusie?– Nie wolno ci więcej przychodzić do mojego domu.Twoi wrogowie będą cię tam wypatrywać.– Rozumiem.– Muszę myśleć o bezpieczeństwie mojej rodziny.– Oczywiście.A ja muszę myśleć o zachowaniu głowy na szyi.– Katylino, bez żartów i bez zagadek, proszę!Na jego twarzy odbiło się takie samo zmartwienie i niepokój, jakie musiał widzieć na mojej.– Gordianusie.– Lucjuszu, idziesz? – krzyknął Tongilius, czekający z Metonem na ścieżce.– Idź beze mnie – rzucił mu przez ramię Katylina, dodając jowialnie: – Starsi panowie muszą dać nogom chwilę odpocząć!Tongilius popatrzył na niego ze zmarszczonym czołem, po czym skinął głową i ruszył przed siebie.Meto poszedł za nim, ale nie omieszkał najpierw spojrzeć mi wyczekująco w oczy, zwlekając dość długo, bym mógł go zaprosić do przyłączenia się do nas.Nie doczekawszy się, zniknął między drzewami z gniewnym marsem na twarzy.Czy ten chłopak zawsze musi wszystko, co robię, przyjmować za osobistą zniewagę?– Mów, Gordianusie, o co ci chodzi.– Od chwili, gdy Marek Celiusz zjawił się po raz pierwszy w moim domu, by mnie nakłonić do udzielenia ci gościny, w moim gospodarstwie działy się dziwne rzeczy.Najpierw znaleźliśmy w stajni trupa bez głowy.– Przerwałem i patrzyłem mu w oczy.Oddał mi nic nie mówiące spojrzenie.– Potem te zwłoki w studni.– Ach, tak.Wspominałeś o nich.Ten biedny pasterz, który zaprowadził nas do kopalni.Jak go nazywałeś?– Nie, powiedz mi, jak ty go nazywałeś, Katylino.– Nie rozumiem cię.– Jak nazywałeś biednego Forfeksa? Swoim szpiegiem? Wspólnikiem, ofiarą? Dlaczego musiał umrzeć? Dlaczego odcięto mu głowę przed wrzuceniem do mojej studni?Katylina spojrzał na mnie z grobową powagą.– Wyrządzasz mi niesprawiedliwość, zadając takie pytania, Gordianusie.Nie mam zielonego pojęcia, o czy ty mówisz.Zaczerpnąłem tchu.– I nie masz sekretnych powiązań z Gnejuszem Klaudiuszem?– Z twoim nieprzyjemnym sąsiadem? Widziałem go tylko raz w życiu i ty przy tym byłeś.Potem powiedziałem Krassusowi o kopalni, ale jak już mówiłem, nie był zainteresowany dobijaniem targu z Klaudiuszami.Nigdy już tu więcej nie wróciłem.– Ale jesteś tu teraz, ukrywasz się w jego posiadłości.– Bez jego wiedzy.Chociaż ten stan nie utrzyma się długo, jeśli będziemy tu tak sterczeć.Lada chwila może nadejść któryś z jego pastuchów i wszcząć alarm.Kiedy pierwszy raz ujrzałem tę kopalnię, od razu pomyślałem, że świetnie nadaje się na kryjówkę, zwłaszcza jeśli Krassus kupiłby tę górę.Oczywiście opierałem się na założeniu, że on pozostanie wobec mnie lojalny.– W jego oczach pojawiła się gorycz.– No i proszę, kryjówka się przydała, prawda? A co do tych dziwnych incydentów w twoim gospodarstwie, co one miałyby mieć wspólnego ze mną?– Następowały w decydujących momentach, kiedy opierałem się naciskom Celiusza, by cię przyjąć.– Naciskom? Chcesz powiedzieć, że sam nigdy tego nie chciałeś?Potrząsnąłem głową, nie chcąc wymówić ani słowa.Jak mógłbym mu powiedzieć, że był to od początku do końca pomysł Cycerona?– Gordianusie, ja nigdy nie mówiłem Celiuszowi, by cię do czegokolwiek zmuszał.Powiedział mi, że z chęcią udzielisz mi gościny.– Ale twoja zagadka o bezgłowych masach i senacie z uwiędłym ciałem.Zbieg okoliczności z pozbawionymi głów trupami.– Gordianusie, czy dajesz mi do zrozumienia, że przez cały ten czas przyjmowałeś mnie pod swoim dachem tylko dlatego, że Celiusz cię do tego zmusił? No, to masz swojego sprawcę.Ktoś musiał powiedzieć ścigającym mnie siepaczom, by szukali mnie w twoim gospodarstwie.To on, ani chybi.Musiał od początku być lojalny wobec Cycerona.Na Jowisza, jak pomyślę, ile powierzyłem mu poufnych informacji.– Zadarł głowę ku niebu z bolesnym grymasem.– Gordianusie, nie masz więc żadnej sympatii dla mojej sprawy? Wpuszczając mnie do swego domu, wykonywałeś tylko polecenia Celiusza?Teraz ja z kolei musiałem przybrać wyraz konsternacji.Mógłbym powiedzieć „tak” i nie skłamałbym, ale prawda nie wydawała mi się już taka prosta.– Nieważne – powiedział po chwili.– Ważne, że nie zdradziłeś mnie tej nocy, choć mogłeś to zrobić.Chyba że.– Urwał i spojrzał na wylot ścieżki między drzewami.– Chyba że Tongilius i inni schodzą w zasadzkę!Położył rękę na głowni miecza.Poczułem przypływ paniki.Odwrócił się do mnie z morderczym wyrazem w oczach i po raz pierwszy ujrzałem głębię jego rozpaczy.Lucjusz Sergiusz Katylina był patrycjuszem, od urodzenia przyzwyczajonym do przywilejów i otoczonym szacunkiem.Ufność była jego przyrodzonym prawem i najwyższą wartością – ufność w boską opiekę, w niezmienność swej pozycji, w szacunek należny mu od współobywateli, a wreszcie ufność w siłę swego wrodzonego, naturalnego uroku.Teraz te wszystkie pokłady ufności odarto z niego, warstwa po warstwie; i bogowie, i ludzie zdradzili go.Położyłem rękę na jego ręce.Musiałem zagryźć zęby od wysiłku, jakiego wymagało ode mnie utrzymanie jego miecza w pochwie.– Nie, Katylino.Twoi ludzie są bezpieczni.Nie zdradziłem cię.Pomyśl: jest z nimi Meto.Nie posłałbym w pułapkę własnego syna!Rozluźnił się powoli.Na usta wypełzł mu blady uśmiech.– Widzisz, co się ze mną stało? – Popatrzył w dół, na pustą ścieżkę, jak gdyby poprzez ścianę drzew mógł zobaczyć swoich młodych towarzyszy.– Ale oni wciąż szukają we mnie siły, jak zawsze! Chodź, pospieszmy się.Droga na dół okazała się tak trudna, jak się spodziewałem.Ścieżka zasłana była połamanymi gałęziami, a deszcz obrócił twardą ziemię w zdradliwą, pełną kamieni maź.Nasze zejście składało się w równych częściach ze stąpania i ślizgania się.Wpadaliśmy na siebie i chwytaliśmy się pod ręce, wzajemnie pomagając sobie zachować równowagę.Obijałem sobie łokcie i kaleczyłem kolana, potykałem się i upadałem na tyłek tyle razy, że właściwie przestałem już odczuwać ból.To prawie niemożliwe do pokonania zejście stało się w końcu groteskowe.Z dołu dobiegły nas wesołe okrzyki jego ludzi, ostrzegające przed kolejnymi błotnymi ślizgawkami i przeszkodami.Spiąłem się w sobie na ten ostatni odcinek, zbyt zziajany, by się śmiać.Wreszcie dobrnęliśmy do kamienistej polanki, gdzie czekały konie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]