[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Umyśliła tedy brać udział w każdej próbie, by imprzeszkadzać.Ale stało się przeciwnie, podniecała ich tym bardziej, szczególnie bezwstydnąSylwię, powtarzającą.po dziesięć razy scenę porwania zemdlonej odaliski przez bajronow-skiego korsarza, który błyskał posępnymi oczyma, zgrzytał zębami, demoniczny i pieszczo-tliwy, gotów doskoku jak rozżarty jaguar.Grał swą rolę tak, jakby chciał spalić i wymordo-wać cały Palace-Hotel.Sylwia ze swej strony starczyła za dwadzieścia tysięcy hurys drapią-cych po brodzie proroka w jego raju.Nadszedł dzień przedstawienia.Anetka ukryła się w ostatnim rzędzie, na szczęście zapo-mniana przez rozentuzjazmowaną publiczność.Nie mogąc dotrwać do końca, wyszła udrę-czona, z głową w ogniu.W ustach czuła gorycz.Przeżuwała swoje cierpienie, wzgardzonanamiętność trawiła jej wnętrzności.Szła przez łąki otaczające hotel, ale nie była zdolna odejść daleko i krążyła ciągle wokółpłonącej światłem sali.Słońce zaszło, zapadł mrok.Zwierzęcym instynktem kierowana, śle-dziła zazdrośnie te drzwi, którymi zapewne wyjdą oboje, małe drzwiczki pozwalające akto-rom bez przechodzenia przez salę dostać się do szatni w skrzydle gmachu.Wyszli rzeczywi-ście i nie oddalając się bardzo, przystanęli na tonącej w mroku łące.Skryta za kępą drzew,Anetka słyszała nieustanny śmiech Sylwii. Nie, nie, nie tej nocy! mówiła.Tullio nalegał: Czemuż to? Przede wszystkim chcę się wyspać. Na sen zostanie jeszcze dużo czasu. O, nigdy za wiele snu! Więc dobrze, jutro w nocy? Ani jutro, ani pojutrze! Zresztą w nocy nie jestem sama.Pilnują mnie. Więc nigdy?Na to, zanosząc się od śmiechu, mała szelma odpowiedziała: Ależ ja się nie boję światła, wcale! Czyżby pan się obawiał?Anetka nie mogła słuchać dłużej.Ogarnięta falą wstrętu, wściekłości i bólu, pobiegła przezpola w mroki nocy.Może usłyszeli odgłos jej szaleńczego biegu i szelest gałęzi, które potrą-cała jak uciekające w popłochu zwierzę.Nie troszczyła się o to wcale, było to jej obojętne,uciekała coraz dalej i dalej, nie wiedząc dokąd.Nigdy się tego nie dowiedziała.Biegła wciemności, jęcząc, biegła może pięć, może dwadzieścia minut, a może godzinę.Nigdy siętego nie dowiedziała.Wreszcie potknęła się o jakiś korzeń i padła jak długa, uderzając głowąo pień drzewa.Zaczęła krzyczeć i wyć, jak ranne zwierzę, przyciskając do ziemi usta.Wokoło niej była noc, niebo bez księżyca, bez gwiazd, czarne, ziemia jakby niema, aninajlżejszego powiewu, ani brzęku owadów.Cicho tylko szemrał strumień po kamykach u stópsosny, o którą uderzyła czołem, i z dala dolatywał od gardzieli skalnej, przecinającej urwistepłaskowzgórze, grozny pomruk górskiego potoku.Jęk ten łączył się z jękiem zranionej ko-biety i zdał się być wiekuistą skargą ziemi.Jak długo krzyczała, nie myślała o niczym.Konwulsyjne łkanie wstrząsające jej ciałemuwalniało ją od bólu, którego brzemię miażdżyło ją od tylu już dni.Umysł milczał.Wreszcie,wyczerpana, przestała jęczeć, a cierpienie ducha powróciło.Anetka uświadomiła sobie po-nownie, że jest samotna, opuszczona i zdradzona.Myśli jej nie wychodziły poza ten krąg, niemiała sił zebrać ich rozproszonej gromady, nie miała nawet siły wstać.Leżała na ziemi bez-władna.Ach, gdybyż ziemia chciała ją przyjąć!.Huczący potok górski mówił i myślał zanią, chłodził i obmywał jej ranę.Po jakimś czasie (a musiał on być długi) prostracji i bólu Anetka zwolna podniosła swezbolałe ciało.Stłuczenie czoła dokuczało jej bardzo, ale ten ból fizyczny odwracając myśli37sprawiał jej ulgę.Zanurzyła w wodzie podrapane ręce i ochłodziła nimi zranione, palące czo-ło.Siedziała przykładając mokre dłonie do czoła i oczu, czując, jak przenika ją ta lodowataczystość i chłód.Zwolna stawała się daleka swemu cierpieniu, obcymi oczami patrzyła naswój ból, coraz to mniej rozumiejąc sens tych szaleństw.Myślała: Po cóż to? Na co? Czyż warto?Potok górski dudnił z oddali:.Szaleństwo, szaleństwo, szaleństwo.wszystko daremne, wszystko jest niczym.Anetka uśmiechnęła się z pełnym goryczy politowaniem: Czegóżem chciała? Już sama nie wiem! Gdzież jest owo wielkie szczęście? Niech je bie-rze, kto chce! Nie wzbronię mu wcale.Potem nagle zaczęły wracać, niby fale, obrazy owego szczęścia, którego mimo wszystkopragnęła, i gorące tchnienie tych żądz, które ogarnęły i ogarniać będą długo jej ciało, choćrozum im się sprzeciwiał.Zladem wyżłobionym ich twardą ostrogą wlokły się, niby woń stę-chlizny, uniesienia zazdrości.Wytrzymała ich natarcie, pochylona, milcząca, jakby ugiętauderzeniem skrzydeł przelatującego wichru.Potem, podnosząc głowę, rzekła głośno: Nie mam racji.Sylwię bardziej kocha, i to jest słuszne.Ona raczej stworzona jest domiłości niż ja. Jest piękniejsza, wiem to i kocham ją za to właśnie, że jest taka.Powinnam sięwięc radować jej szczęściem.Egoistka ze mnie.Ale czemu, czemu mnie okłamywała?Wszystko tylko nie to.Czemu mnie oszukała? Czemu nie wyznała; mi szczerze, że go ko-cha? Czemu zachowuje się jak wróg? Dużo jest w niej takich cech, których bym widzieć niechciała, dużo rzeczy nieczystych, niedobrych, niepięknych.Ale to nie jej wina.Czyż wie-działa, co czyni? Jakież było to życie, które musiała wieść od dzieciństwa? Czyż zresztą jamam prawo czynić jej wyrzuty? Czy byłam szczera? Czy sama jestem czystsza? Czyż tegosamego nie było we mnie.Czyż tego nie ma dotąd? Wiem, że tkwi, że jest.Westchnęła,znużona, potem szepnęła: Dość tego! Trzeba skończyć! Jestem starsza, a mimo to bardziej szalona! Niech Sylwiabędzie szczęśliwa!Ale powiedziawszy: Dość tego! , siedziała jeszcze chwilę bez ruchu, wsłuchując się w ci-szę i gryząc w zamyśleniu końce podrapanych palców.A potem westchnęła, wstała bez słowai ruszyła z powrotem.***Wracała nocą.Księżyc jeszcze niewidoczny miał się dopiero ukazać, ale czuło się już, żewschodzi i zaraz wynurzy się zza horyzontu, z przepastnych ciemności.Słaby poblask obrze-żać zaczął linię szczytów otaczających dolinę niby krawędz pucharu i z minuty na minutęcoraz to wyrazniej rysowały się na jaśniejącym tle ich czarne sylwety.Anetka szła nie śpie-sząc się, chłonąc zapachy skoszonych łąk w pierś coraz spokojniej oddychającą.Daleko w mroku posłyszała nagle na drodze szybkie kroki.Zabiło jej serce.Przystanęła.Poznała, kto idzie, potem ruszyła prędzej na spotkanie.Posłyszano ją naprzeciw, a niespokoj-ny głos zawołał: Anetko!Nie odpowiedziała, nie mogła odpowiedzieć, tak bardzo była wstrząśnięta.Przeniknął jąprąd radości zmywając resztki bólu, unosząc wszystko.Nie odpowiedziała, ale przyśpieszyłakroku i szła coraz prędzej.Tamta biegła teraz, powtarzając głosem pełnym trwogi: Anetko!Z rzedniejących już mroków wynurzyła się mała, niewyrazna postać oblana mglistą świa-tłością księżyca, który wznosił się w górę za czarnymi ścianami skał
[ Pobierz całość w formacie PDF ]