[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Usiadłam dość gwałtownie.— Co to są, do ciężkiej cholery, parpający?!!! — wrzasnęłam z dziką furią.Okazało się, że Robert podzielił właśnie pojazdy mechaniczne na trzy rodzaje, parpające, pufające i warczące.Warczące były samochody, pufające traktory, a parpające motocykle.W niedzielę o wczesnym poranku miałam się zdecydować, czy jestem zwolenniczką parpających…— Na miłosierdzie pańskie — powiedziałam w przygnębieniu — przecież miałam spać! Dlaczego ty mi zadajesz te kretyńskie pytania?!— Bo ja tak lubię z tobą rozmawiać… Polskie Radio wdarło się w moją egzystencję w sposób urozmaicony.Pomijam już takie rzeczy, jak wypowiedź spikera: „Przy fortepianie leży Jefeld” oraz znacznie piękniejszą: „Trwa mać… przepraszam.Mać trwa… BARDZO państwa przepraszam… MA TRWAĆ!”, bo to były rozrywki, można powiedzieć, ogólnokrajowe, indywidualnie natomiast latałam po mieście i szukałam szmaty na osłony głośników, a czasy ciągle były trudne.Po przeszło trzydziestu latach ze wzruszeniem ujrzałam w instytucji głośniki z moimi szmatami, kreton w brązowe zygzaki… Byłam świadkiem narodzin stereofonii, siedziałam w środku sali i słuchałam, jak przejeżdża pociąg i ląduje samolot.Znałam szczegóły strasznego świństwa, mianowicie niedopuszczenia do produkcji wzmacniaczy, które wymyślił kolega mojego męża i które biły jakością wszelkie osiągnięcia światowe.Zabroniono ich stosowania i nadal importowano za ciężkie pieniądze te gorsze, ponieważ jakiś złodziej na wysokim stanowisku brał za to prowizję.Trudno mi było w to uwierzyć, wciąż bowiem wyobrażałam sobie głupio, że tym krajem rządzą ludzie jako tako uczciwi, a poza tym, przy takich posunięciach, jak mieliśmy nie upaść gospodarczo?Coś tam mój mąż i jego kumple w tym laboratorium Polskiego Radia robili, zapewne czasem pracowali zawodowo, a czasem grali w brydża, ale osiągnięcia mieli.Szczególnie jedno.Nie powiem, który z nich, w każdym razie osobnik o umyśle ukształconym wysoko, elektroakustyk zgoła genialny, uczynił coś, czego nie zrobiłaby najgłupsza baba.Odwalali jakąś robotę w kilku, cały czas oczywiście mówię o godzinach nadliczbowych, zgłodnieli, postanowili zjeść kolację.Na tę kolację przewidzieli puszkę wołowiny z pieczywkiem i wyżej wymieniony poszedł do sąsiedniego pomieszczenia, żeby podgrzać mięsko na maszynce elektrycznej.Postawił, wrócił, pracowali dalej, prawie zapominając o posiłku, i nagle wstrząsnął nimi potężny wybuch, od którego szyby zadrżały.— Bomba…! — krzyknął jeden.— Wojna…! — krzyknął drugi.— Wołowina…! — krzyknął trzeci, nieco innym tonem.Poderwali się, runęli obok.W pierwszej chwili nie zobaczyli dużo, bo pomieszczenie wypełniały kłęby czarnego dymu.Dym opadł, puszki z mięsem nie było, za to na wszystkich urządzeniach pod sufitem wisiały jakieś dziwne drobniutkie strzępki.Rozejrzeli się za puszką, bądź co bądź metalową, a zatem niepalną, i na korytarzu za drzwiami ujrzeli jedno denko.Poszli szukać dalej, drugie denko i resztę blachy znaleźli w bocznym korytarzu na samym końcu.Poleciało, odbiło się i rykoszetem pokonało zdumiewający dystans.Od razu wyszło na jaw, że on tę puszkę postawił na maszynce zamkniętą.Posiłek spożyli, zgarniając chlebem owe strzępki z urządzeń.Miały mięsny smak.Zasadniczym mankamentem mojego małżeństwa była skłonność męża do snu.Co prawda nie zabraniałam mu już siadania na tapczanie i zasypiania wierzchem, bo znalazłam na niego inny sposób, wystarczyło mianowicie, żebym weszła do wanny i spróbowała się wykąpać.Tajemnicza siła budziła go natychmiast, wdzierał się do łazienki i wywlekał mnie z tej wanny.Miał uraz, jakaś osoba z jego rodziny utopiła się w wannie na amen, a moja teściowa utopiła się prawie i on sam uratował ją w ostatniej chwili.Korzystałam zatem z wanny dla obudzenia męża i problem Rejtana mi odpadł, ale w różnych innych okolicznościach bywało kłopotliwie.Pojechaliśmy do Łodzi z wizytą do Marysi i Józia.Józio, wówczas już chyba kapitan, jako człowiek wojskowy swobodę miał nieco ograniczoną i w Łodzi zamieszkał pod wpływem rozkazu.Marysia chyba robiła specjalizację, w czym Łódź nie przeszkadzała.Wyjeżdżając w delegację, Józio zostawiał jej swój pistolet dla obrony przed złoczyńcami, z tym że pistolet zamknięty był w kufrze, a klucz Józio zabierał ze sobą.— I rozumiecie — mówiła Marysia — jakby co, to ja powiem: „Panowie będą uprzejmi chwilę zaczekać, ja tylko zadzwonię do męża, żeby mi przysłał klucz, i potem już będę mogła do panów strzelać”.Świeżutko przed wizytą u nich mój mąż wrócił z NRD, dokąd został wysłany służbowo.Pobyt za granicą stanowił wówczas ewenement, wszystkich nas ogromnie interesowały jego wrażenia.Wieczorem wleźliśmy we czworo do olbrzymiego łoża, sadowiąc się po rogach pod przykryciem, bo było zimno, i zażądaliśmy szczegółowej opowieści.Opowiadał, owszem, porządek tam podobno panował większy niż u nas, ale poza tym nic szczególnego.Józio zapytał:— A jak się kształtują przeliczenia finansowe? Różne ceny?— Jeśli chodzi o artykuły przemysłowe, to jak dziesięć do jednego — odparł mój mąż.— A jeśli idzie o artykuły spożywcze… to trzeba mieć sześć kompletów dyżurnych…Milczeliśmy przez chwilę, nie pojmując informacji.Spojrzeliśmy na niego.Spał martwym bykiem, ostatnie słowa powiedział całkowicie przez sen.Pocieszyło mnie to nadzwyczajnie.Już zaczynałam myśleć, że zasypia tak tylko przy mnie, okazując mi lekceważenie jak prawdziwej żonie, ale do Marysi miał właściwy stosunek braterski, a Józia bardzo lubił, jeśli zatem zasnął w trakcie rozmowy z nimi, moja sytuacja nie wyglądała najgorzej.Małżeńskie wydarzenia jestem zmuszona nieco mieszać, bo na ten temat reportażu nie pisałam i nie wszystko udaje mi się umieszczać w czasie we właściwej kolejności.Zamierzam, w każdym razie, trzymać się męża.Pojechaliśmy na miasto, żeby kupić dziecku biurko, i kupiliśmy znakomity tapczan.Biurek nie było.Nasz stary tapczan, ten higieniczny, pudło ze sprężynami, stał się niepotrzebny, a za to zajmował miejsce.Raz się przydał, kiedy z jakichś przyczyn nocowała u nas Janka, ale poza tym tylko przeszkadzał i nie mogłam się doprosić o usunięcie torobajdła.Straciłam w końcu cierpliwość i któregoś wieczoru postanowiłam załatwić to sama.Nie pamiętam, gdzie był Robert, poszedł spać, czy znajdował się u mojej matki, do pomocy został mi Jerzy.Mój mąż siedział przy stole w kuchni wściekły i nadęty, przeciwny światu ogólnie, a tapczanowi w szczególności, ja zaś, w towarzystwie starszego dziecka, zaczęłam rozbierać machinę na kawałki.Posługiwaliśmy się obcęgami, śrubokrętem, przedwojennym widelcem, młotkiem i oprócz tego wszystkim, co nam wpadło pod rękę, a, pogrzebaczem chyba także i karbówkami do włosów… porozumiewając się szeptem, żeby do reszty nie zdenerwować tatusia.Część udało nam się wykręcić i oderwać, pojawiła się nadzieja, że zdołamy wyrzucić na śmietnik przynajmniej fragmenty stalowe, zaczęłam już prawie obmyślać, jak zużytkuję deski, kiedy jakiś oporny kawałek zastopował nas radykalnie.Właściwej siły w ręku nie miałam, Jerzy zaś liczył sobie zaledwie dziesięć lat i zbyt wiele nie można było od niego wymagać
[ Pobierz całość w formacie PDF ]