[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ciekawym oczom braci-bliźniaków ukazał się dość nieprzytulny, nagi, żółtawobrązowawy, wysoki, skalisty brzeg rozciągnięty nad niewielką zatoczką, w której martwa fala rozbijała się o głazy wynurzające się z wody.Na samym szczycie, dobre kilkadziesiąt metrów nad poziomem oceanu, rosły rachityczne drzewka, których ciemne sylwetki były doskonale widoczne na tle jaskrawego, białobłękitnego nieba oczy­wiście bez najmniejszej chmureczki.- Afryka! - westchnął z wyczuwalnym nabożeństwem w gło­sie Marek.- Afryka! - zawtórował mu echem Jarek.Przez chwilę w kabinie młodych podróżników panowała głębo­ka, można powiedzieć uroczysta cisza.Kamieniste, żółtobrunatne wybrzeże, odległe od zachłannych oczu obu chłopaków o kilkaset metrów, należało już do innego kontynentu, należało do tej części świata, gdzie miało miejsce tyle nadzwyczajnych i egzotycznych wydarzeń.To na tym kon­tynencie działa się akcja “Faroona" Bolesława Prusa, to tam, hen daleko za tym skalistym wybrzeżem Staś Tarkowski uciekł z małą Nel, to tam olbrzymie karawany wielbłądów wędrowały przez piaski Sahary, to tędy pędzono zakutych w łańcuchy nie­wolników murzyńskich, by potem załadować ich na statki i wy­wieźć na drugą stronę oceanu, na amerykańskie plantacje.Tam wreszcie dziesiątki dzielnych podróżników przemierzało dżungle i stepy, znosiło niezwykłe trudy, szukało źródeł Nilu, kopało dia­menty i złoto, polowało na najrozmaitszego dzikiego zwierza.Afryka!Zamiast na śniadanie chłopcy pobiegli najpierw na pokład, by bardziej rozszerzyć swe pierwsze spojrzenie na afrykański kontynent.Przed dziobem stojącego na kotwicy statku, gdzie skaliste, stro­me wybrzeże opadało w dół, ku morzu, leżało białe miasto.Poza kratownicami portowych dźwigów, poza wyniosłym masywem zbożowego elewatora, poza kulistymi srebrnymi zbiornikami, w których odbijały się teraz promienie porannego słońca, poza przykrytym chmurą żółtego pyłu transporterem sypiącym w głąb ładowni jakiegoś statku Marokańskie złoto - fosfat - wzno­siły się na zboczu odległego wzgórza dziesiątki i setki ciasno sku­pionych graniastosłupów.Wyglądały z daleka jak białe klocki wetknięte bez większego ładu i składu w piaszczystą plażę.Nad ciasnym skupiskiem sterczały w górę dwie czy trzy smukłe wie­życzki, a na samym szczycie wzgórza leżącego poza miastem wy­piętrzała się ciężka, szarobrunatna, kamienna budowla.- Pewno twierdza - zauważył Jarek wskazując wyciągniętą ręką na ciężką budowlę.- Pewno - przytaknął Marek.- Chłopcy, śniadanie czeka! - zniecierpliwiony głos Taty przerwał braciom pełną nabożeństwa kontemplację.- Och, Tata to tylko myślałby o jedzeniu - mruknął pod nosem Pixi bardzo jednak cicho, bał się bowiem trochę, że Tata nie będzie zadowolony, gdy usłyszy jego zdanie, a ponadto w tym właśnie momencie poczuł nagły przypływ apetytu, który tym bardziej był uzasadniony, ponieważ podczas wczorajszej kolacji był tak podekscytowany WIELKIM WYDARZENIEM, że - o dziwo - zjadł tylko jedną porcję, bez żadnych ekstradokładek, jakimi najczęściej uzupełniał statkowe posiłki.Gdy chłopcy weszli do mesy na śniadanie, przy stołach sie­dzieli już wszyscy pasażerowie.- Dzień dobry! - powiedzieli bracia.- Dzień dobry! Dzień dobry! - w głosach zebranych przy śniadaniu czuć było w dalszym ciągu - obok zwykłej życzli­wości - także i podziw.Może trochę mniejszy niż w dniu wczo­rajszym, ale zawsze.- Jak się czuje mały Arab? - zapytał Pixi pani dentystki.- Nie wiem.W nocy odzyskał na moment przytomność, ale stan jego był nie najlepszy.- A teraz? - Dzika Mrówka był wyraźnie zaskoczony i z tru­dem ukrywał swą dezaprobatę do takiego braku zainteresowania.- Teraz? A skąd mogę wiedzieć, kiedy on jest w szpitalu - odparła pani dentystka trochę już zniecierpliwiona.- W szpitalu??? - chłopcy poderwali się ze swoich krzeseł.- Jak to, w szpitalu? - zwrócili się do Taty z wyraźną pretensją w głosie.- Normalnie - Tata wzruszył ramionami zjadając ze sma­kiem solidną porcję jajecznicy na boczku - stanęliśmy w nocy na redzie, rzuciliśmy kotwicę, kapitan wezwał sanitarkę i mo­torówką zabrano obu Arabów na ląd, a małego zaraz sanitarką do szpitala.- A dlaczego w nocy? - wyrwało się Markowi.- Jasne.Sprawa poważna, nie można było czekać do rana, kiedy nas wprowadzą do portu.Dobrze, że nie wieje, to i nie było kłopotów z przetransportowaniem rannego chłopaka na mo­torówkę.W przeciwnym razie musieliby nas w nocy wprowadzać chociaż za falochron.- W nocy.- powtórzyli bracia i spojrzeli z wyraźnym wy­rzutem na Tatę.- Trzeba było nas zbudzić.- A po co? - zdziwił się Tata.- Zresztą nie wiem, czy mi by się to udało.Rano ledwo was można obudzić.- To co innego - mruknął Marek.- A w nocy byśmy wstali.Natychmiast - dorzucił z prze­konaniem Jarek.- No, ale po co wstawać po nocy?- Tata się jeszcze pyta.Przecież to NASI ROZBITKOWIE - wyraźnie rozżalony Dzika Mrówka dziobnął bez większego prze­konania jajecznicę widelcem.- Wasi nie wasi, najważniejsze, żeby ranny chłopak wyżył.Nie można przecież było czekać do rana.Chłopcy pomarkotnieli.Czuli się tak, jakby ktoś zabrał im ich bezsporną własność, na którą w dodatku obaj solidnie i uczci­wie zapracowali.- No, no - Tata uśmiechnął się pod wąsem - nie martw­cie się tak bardzo.Nic się przecież złego nie stało, i tak wszyscy pamiętają dobrze, że to właśnie wy pierwsi zobaczyliście rozbit­ków, nawet kapitan zapisał wasze nazwiska w dzienniku okrę­towym [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • personata.xlx.pl