[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Ty, popatrz! - przerwała bratu i wręczyła mu kamyk.Pawełek przerwał rozważania i obejrzał go bar­dzo dokładnie.Uniósł w górę, przymrużył jedno oko i spojrzał pod słońce.- Ty, to bursztyn! - wykrzyknął ze zdumieniem.- Jak Boga kocham, taki sam jak te pana Jonatana! Prześwituje!Pełni nagłej emocji obejrzeli jeszcze raz znalezi­sko Chabra.Był to niewątpliwie kawałek burszty­nu, wielkości połowy pudełka zapałek, częściowo czarny, częściowo przezroczysty.Przezroczystość zresztą była widoczna tylko pod słońce, na piasku wyglądał jak kawałek żużla.- Coś podobnego! - powiedział Pawełek, głę­boko poruszony.- Chaber znalazł bursztyn! Słu­chaj, to chyba musi mieć jakiś zapach.?Przez długą chwilę obydwoje w skupieniu ob­wąchiwali małą bryłkę.Poczuli odrobinę woni, jak­by ryb i jakby smoły i nic poza tym.- On musi czuć coś więcej - zawyrokowała Janeczka.- Obwąchiwał tam te bursztynyi teraz wywęszył ten.Był zagrzebany w piasku, w tych śmieciach.- Może znajdzie więcej? - ożywił się Pawełek.- Chaber, szukaj!Janeczka podetknęła psu pod nos znaleziony kawałek.Chaber i tak wiedział, o co chodzi.Okrą­żył ich dookoła, a potem pobiegł dalej plażą, pilnie węsząc.Niestety, więcej bursztynu w okolicy nie znalazł.Kazali mu w końcu zaniechać poszukiwań, bo na­brali obaw, że z nadmiaru gorliwości w ogóle nie wróci do domu.Przywykłdo spełniania wszelkich poleceń swych państwa, jeżeli kazano mu czegoś szukać, gotów był szukać nawet do dnia sądu osta­tecznego.Pan Chabrowicz obejrzał zdobycz swoich dzieci i wyjaśnił sprawę.- Rozgrzany bursztyn wydziela zapach żywi­cy - rzekł po namyśle.- Poza tym czepia się go smoła.Razem wziąwszy, te wszystkie bursztyny muszą mieć jakąś specyficzną woń, mieszaninę smo­ły z żywicą.Ten leżał na piasku, słońce go rozgrza­ło.- A skąd wiedział, że to ważne i że trzeba przynieść? - przerwał Pawełek.- Musiał wyczuć wasze zainteresowanie bur­sztynem tam, w domu.Wysypała się tego wielka góra, grzebaliście w niej, jak dla niego, zapach był bardzo wyraźny.Musiało się w nim pojawić i utwierdzić sko­jarzenie waszego zainteresowania z zapachem.Pies bezbłędnie wyczuwa emocje znajdujących się przy nim osób.Wszelkie emocje, radość, strach, zdener­wowanie.- Ale więcej bursztynów nie ma! - westchnę­ła Janeczka z żalem.- I tak dziwię się, że ten jeden leżał.Musiało go morze zanieść tak daleko w czasie jesiennych sztormów.Zbieracze przeoczyli, potem piasek tro­chę przysypał, a w ogóle to ten kawałek wygląda jak brzydki kamień, albo żużel.Pewnie dlatego się uchował.- Głodny jestem - zakomunikował Pawełek.- Zjedzcie kanapki - odparła pani Krystyna.- W termosie macie herbatę.Obiad będzie późno, bo mi szkoda tego cudownego słońca.- No, teraz im chyba starczy! - powiedziała Janeczka, wysypując z wielkiej torby stos igieł sos­nowych tuż obok zrujnowanego mrowiska.- Po­winny się odremontować!Pawełek sapnął i otrzepał ręce, podnosząc się z kolan.- Ja myślę! Budulec mają, cukier też.I nikt im już tutaj nie wlezie.Więcej robotynie damy rady za nie odwalić.- A jeszcze jak się róże rozrosną.Przez chwilę z satysfakcją i znacznie lżejszym sumieniem rodzeństwo przyglądało się swojemu dziełu.Trzy młode pędy róż zostały posadzone z trzech stron mrowiska.Pomiędzy nimi tkwiła plą­tanina gałęzi i konarów, najeżonych sękami i po­wiązanych ze sobą drutem.Zabezpieczenie było z pewnością dostateczne, naprawili swój okropny, karygodny błąd.Reszta należała do mrówek.- Słońce zachodzi - zauważył Pawełek.- Lecimy na dziki.Z największą ulgą usiedli i przyczaili się pod swoim krzakiem głogu.Czatowanie na dziki po­zwoliło wreszcie trochę odpocząć.Po całodziennej ciężkiej pracy rąk i nóg już nie czuli, przez całe dłu­gie popołudnie kopali doły, popełniali przestę­pstwa, dźwigali ciężary, zwłóczyli z lasu pnie i gałę­zie i razem wziąwszy, przekroczyli z pewnością wszelkie dopuszczalne normy wysiłków przewidzia­nych dla osób w ich wieku.Nawet człowiek dorosły na ich miejscu uważałby, że się zbyt wiele od niego wymaga.Wiodąca do campingu droga pod lasem wyglą­dała teraz zupełnie inaczej niż owego wieczoru, kie­dy czatowali tu w czasie deszczu i mżawki.Wów­czas była zupełnie pusta, teraz łaziły po niej istne procesje.Spacerowały jakieś grupy i pary, przejeż­dżały samochody, z rykiem przelatywały motocy­kle.Przyglądali się temu w milczeniu, z dezaproba­tą, cierpliwie czekając,aż się wszystko uciszy i uspo­koi.Słońce zaszło, na niebie ukazał się księżyc, a ruch na drodze prawie nie uległ zmniejszeniu.- Do bani taka robota - odezwał się w końcu z niechęcią Pawełek.- Całe miasto tędy lata, w ży­ciu te dziki nie wyjdą!- Pewnie że nie - przyświadczyła z urazą Janeczka.- Chyba, że o północy.Trzeba znaleźć ja­kieś inne miejsce, takie gdzie nie jeżdżą ani samo­chody, ani motory, ani nic.- Ani ludzie.Drą się jak powietrze.Siedzieli jeszcze jakiś czas, bo ze zmęczenia nie chciało im się ruszać.Poza tym mieli cichą nadzieję, że może jednak tutaj, gdzie systematycznie podkła­dany chleb równie systematycznie znikał, nastąpi w końcu pożądana odmiana.Rozejdą się tłumy, za­panuje spokóji z lasu wyjdą dziki [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • personata.xlx.pl