[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Gdzieś nie opodal szlochała kobieta, ( bez końca, bez nadziei.Dwakroć usłyszałem krótkie szczeknięcie pojedynczych strzałów rewolwerowych.Z głębi serca wdzięczny byłem losowi, który zesłał mi do towarzystwa Josellę.Gorszej sytuacji od całkowitej samotności nie mogłem sobie w owej chwili wyobrazić.Sam jeden byłbym niczym.Towarzystwo innej osoby dawało mi poczucie celowości działań, a istnienie celu umożliwiało poskromienie strachów.Starałem się odciąć od dźwięków przypominając sobie wszystko, co mam do zrobienia jutro, pojutrze i w dniach następnych; zastanawiając się nad tym, co może oznaczać ów promień reflektora i jaki może wywrzeć wpływ na nasze plany.Ale kobiece łkanie w pobliżu wciąż trwało, przywodząc mi na myśl potworne sceny, które widziałem dzisiaj i które niechybnie będę musiał oglądać jutro.Stukot otwieranych drzwi sprawił, że zerwałem się przerażony.Weszła Josella z zapaloną świecą w ręce.Źrenice miała rozszerzone, oczy pociemniałe, twarz zalaną łzami.- Nie mogę spać - powiedziała.- Boję się.okropnie się boję.Słyszysz ich.wszystkich tych nieszczęśliwych ludzi? Nie mogę tego znieść.Przyszła do mnie jak dziecko, szukając pocieszenia.Nie jestem pewien, czy potrzeba jej było pociechy bardziej niż mnie.Zasnęła wcześniej ode mnie, wsparta głową o moje ramię.Mnie wspomnienia przeżytego dnia nadal nie dawały spokoju.Ale człowiek w końcu przecież zasypia.Tuż przedtem, nim sen mnie zmorzył, rozbrzmiał mi jeszcze w uszach głos dziewczyny, która śpiewała balladę - Byrona:Już nie będzie się łaziło.SPOTKANIEKiedy się obudziłem, usłyszałem, że Josella krząta się już w kuchni.Mój zegarek wskazywał siódmą rano.Zanim się ogoliłem dość nieporadnie przy użyciu zimnej wody, umyłem i ubrałem, po mieszkaniu rozszedł się aromat kawy i grzanek.Josella trzymała patelnię nad prymusem.Była tak spokojna i opanowana, aż trudno by skojarzyć w myśli to opanowanie z przerażeniem, jakie owładnęło nią ubiegłej nocy.Zachowywała się też bardzo rzeczowo.- Mleko z puszki, niestety - powiedziała.- Lodówka wysiadła.Ale poza tym wszystko w porządku.Nie mogłem przez chwilę uwierzyć, że ta praktycznie ubrana osoba jest owym rajskim widziadłem z poprzedniego wieczoru.Josella włożyła dziś granatowy kostium narciarski, wierzchy białych skarpetek zrolowała na cholewkach mocnych butów.Przy ciemnym skórzanym pasie nosiła zgrabny nóż myśliwski w miejsce pośledniejszej broni, którą ja dla niej znalazłem.Nie mam pojęcia, w jakim stroju spodziewałem się ją ujrzeć, ani czy w ogóle zastanawiałem się nad tą sprawą, wiem jednak, że zaniemówiłem z wrażenia, zdjęty podziwem nie tylko dla trafności i praktyczności jej wyboru.- No, co sądzisz? - spytała.- Jestem ubrana jak trzeba?- Idealnie - zapewniłem ją.Spojrzałem po sobie.- Szkoda że nie byłem równie przezorny.Ten produkt wykwintnego krawiectwa męskiego nie jest najlepszym przyodziewkiem do roboty.- To prawda - przyznała szczerze, rzucając spojrzenie na moje pogniecione ubranie.- To światło w nocy - ciągnęła dalej - pochodziło z wieży uniwersytetu, jestem tego prawie pewna.W tym kierunku nie ma innego budynku, który by się czymś wyróżniał.Odległość też wydaje się odpowiednia.Poszedłem do jej pokoju i obejrzałem linię, którą w nocy wydrapałem na parapecie.Wskazywała zgodnie ze słowami Joselli wprost na wieżę.Zauważyłem też coś więcej.Na maszcie wieży powiewały dwie flagi.Jedna mogła być pozostawiona w górze przypadkiem, ale dwie musiały stanowić rozmyślny sygnał - dzienny ekwiwalent nocnego światła.Postanowiliśmy przy śniadaniu, że odłożymy na razie planowane zajęcia i przede wszystkim pojedziemy zbadać, co się dzieje w okolicy wieży.Pół godziny później wyszliśmy z mieszkania.Jak się spodziewałem, nasze combi, pozostawione na środku jezdni, uszło dzięki temu uwagi plądrowników i było nienaruszone.Bez dalszej zwłoki wrzuciliśmy zdobyte przez Josellę walizy w głąb samochodu między broń do walki z tryfidami i ruszyliśmy w drogę.Na ulicach mało było ludzi.Z ochłodzenia powietrza pewnie się wczoraj zorientowali, że zapadła noc, i na razie nie wyłonili się jeszcze ze swych kryjówek.Ci, co znajdowali się w polu naszego widzenia, nie trzymali się już murów, jak poprzedniego dnia, lecz raczej szli rynsztokami.Większość miała laski albo kawałki drzewa, którymi opukiwała krawężniki, ułatwiając sobie tym posuwanie się naprzód.Krawężniki lepsze były od ścian domów z ich otworami wejściowymi i wypukłościami, pukanie zaś zmniejszało częstotliwość zderzeń.Jechaliśmy tedy bez większych przeszkód i po pewnym czasie skręciliśmy w Storę Street, na której końcu ujrzeliśmy przed sobą wieżę uniwersytetu.- Uważaj - ostrzegła mnie Josella, gdyśmy skręcili w pustą ulicę.- Mam wrażenie, że tam przy bramie coś się dzieje.Miała rację.Gdyśmy podjechali bliżej, zobaczyliśmy zgromadzony przed uniwersytetem spory tłum.Poprzedni dzień wpoił nam niechęć do tłumów
[ Pobierz całość w formacie PDF ]