[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.A palce miał jak klarnety.— W te sobotę zabawa dla dzieciarni ma być.— Żeby starsi zobaczyli, jak się można bawić grzecznie.I żeby wzięli przykład.— Jak to jest z tym przykładem? — zapytał Wasyluk.— Idzie z dołu czy z góry?— Przysłowie mówi, że z góry.— Ale czasami powinien z dołu iść.— Albo z boku.— Z boku to można oberwać w ucho — rzekł Peresada.— Aż góry butelką w łeb — ja mówię.To powiedziawszy poszedłem do ubikacji, co była w podwórzu, bo cisnął mnie pęcherz.Przechodząc przez drugą salę usłyszałem w locie, jak któraś tubylcza panna mówiła do swoich koleżanek siedzących przy tym samym stoliku, że ona lubi stukać obcasami w kościele, chociaż wie, że powinna cicho chodzić, bo to przecież kościół, ale ona idzie i stuka obcasami, bo to jest silniejsze od niej.— To jest silniejsze ode mnie — powiedziała i stuknęła obcasem o podłogę.Z ubikacji nie wróciłem zaraz do salonu, tylko wyszedłem drugą bramą podwórza na górną uliczkę i chwilę tam postałem.Zimno było.Słońce o tej wczesnej czwartej popołudniowej zachodziło tam za Bobrowicami, za lasem tam, i mróz łapał jak to na noc.Postałem chwilę, patrząc w niebo i dysząc o czymś niewymownym, niewysłowionym.jKJedy wróciłem do „Hoplanki”, zacierając z zimna ręce, na naszym stoliku stało świeże wesołe pół litra.Peresada właśnie brał butelkę i rozlewał do kieliszków.Zgrabnie to Peresada robił.Nie ma dwóch zdań.Miał fachowy tenisowy przegub do rozlewania wódki.Peresada wiec rozlał i wypiliśmy.Ale nie wszystkim poszło gładko.Młody Batiuk zakrztusił się i zaczął kaszleć, wstrząsając długim ciałem.Twarz mu napuchła od tego kaszlu i załzawiły mu się ślipia.— Poszło mu we francuską dziurkę — mówię.— Poszło jemu w niemieckie gardło — powiedział Wasyluk.— W żydowską ulice jemu poszło — powiedział Peresada, który wstał, stanął za Batiukiem i zaczął go tłuc pięścią w kark, że tylko dudniło.— Już, już — wycharczał po chwili młody Batiuk.— Już przeszło mnie.Nie bij ty już—.— Teraz potoknij ty gardło piwem — poradził mu Peresada.— I na drugi raz tak zachłannie ty nie pij, czort.Wolno ty pij.Elegancko.Widział ty, jak krowa ładnie pije?— Albo koń — ja mówię.— Jezu, jak elegancko pije koń.— Ale to wodę piją.Jakby im wódki dać, to nie wiadomo, jakby było — zauważył młody Batiuk, wycierając rękawem kapoty łzy, które mu kaszel wydusił z oczu.— Co żyje, to rośnie — ozwał się z okolicy zapity głos.— Ukośnie — dodał inny głos.— Gnój trza przyorać, bo śmierdzi — zapodał agronom——esteta.— A lud roboczy wytrzeszcza oczy.Gdzieś mniej więcej wtedy otworzyły się drzwi do gospody, jakiś dzieciak wsunął rudy łobuzerski łeb i krzyknął:— Jedzie autobus na Ukrainę.Kilku chłopów wstało, szurając krzesłami i wylazło na dwór.— Z Czerniawy — oznajmił Peresada.— Jadą do Bobrowic, a potem idą przez las na piechotę.Na nich to już czas.— No a co ze mną będzie? — spytałem.Trzy były autobusy z Hopli na Ukrainę, to jest do Bobrowic.Według rozkładu jazdy jeden raniutko o szóstej, drugi gdzieś o drugiej po południu, a trzeci gdzieś o czwartej po południu, czwarta dziesięć.Ten właśnie.Mówię „według rozkładu jazdy”, bo autobusy jeździły, jak chciały.Godzina, dwie godziny spóźnienia, zimą zwłaszcza, to było normalne zjawisko.Niekoniecznie atmosferyczne.Nie miałem ja chęci jechać.Piło i gadało mi się elegancko i bardzo liczyłem ja dzisiaj na to normalne, godzinne przynajmniej spóźnienie autobusu.A tu masz!— Ty nie przejmuj się, Pradera.Ja ciebie na ramę wezmę — powiedział Peresada.— Jak już tak, to może ja ciebie — mówię.— Bo ty trochu lżejszy jesteś.— Dobrze ty mówisz, Pradera, ale to my jeszcze później zobaczym.— Co zobaczym później?— Ano kto kogo weźmie na ramę.Kto na nogach będzie lepiej stał, to ten tego weźmie.Dobrze ja mówię?— Dobrze ty mówisz, Peresada.— No to daj nam, Boże, zdrowie.— Aby nam się.— Bęc.— Bęc — powtórzył młody Batiuk długi jak miesiąc, a szczupły jak pensja.A palce to miał jak klarnety.Wypiliśmy i odstawiliśmy szkło.Poczwórny ozwał się teraz ten słynny dźwięk pustych kieliszków o blat stołu zagłuszony charkotem motoru pekaesu, który zajechał i stanął pod samymi drzwiami gospody, gdzie prawidłowo miał przystanek.Dawniej pod gospodą stał słup oznaczający przystanek, ale wychodzący z salonu podchmieleni chłopi rozbijali sobie on twarde kute łby.I pewnej nocy słup zniknął.Dwa razy jeszcze Gromadzka Rada Narodowa asygnowała fundusze i ustawiano nowy słup z przytwierdzoną doń żółtą tablicą z rozkładem jazdy wypisanym na niej czarną farbą, ale nazajutrz po ustawieniu słupa znajdywano go w rowie po drugiej stronie tej głównej wiejskiej alei.Więc Gromadzka Rada dała spokój.To mi opowiedział przed chwilą Peresada.Pokiwałem na niego karcąco palcem i mówię:— Oj, Peresada.Coś mi się zdaje, że przynajmniej jeden słupek w rowie to była twoja sprawka.— Ale ty, czort, domyślny, Pradera.Ale ty widzisz, pomylił się.Nawet jak ja by chciał to zrobić…— To zawsze było za późno — zaśmiałem się.— Ot, co — zaśmiał się Peresada.— Za każdym razem cię ktoś wyprzedził — zaśmiałem się.— Ot, co — zaśmiał się Peresada
[ Pobierz całość w formacie PDF ]