[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Potłukły się cztery.Może na szczęście.Wypiliśmy kolejnego szampana.Wieczorem przyjechała Agnieszka.Załatwiła mi telefon — dadzą mi specjalną linię! Będę miała swój własny telefonik i będę mogła gadać godzinami ze wszystkimi, którzy są daleko.I na pewno zadzwoni mama i tata i coś mi doradzą.Nie będę się czuła taka samotna! Boże, widzę, że porzuciłeś tę smutną statystykę, jeśli chodzi o moją osobę!***Podłożyłam grabie pod klamkę i pojechałam do redakcji.To wcale nie tak daleko, mniej niż godzina.Bardzo przyjemnie się jedzie.Można poczytać i w ogóle.Przyzwyczaję się.W redakcji zagadnął mnie naczelny.Machał „Playboyem”, spytał, czy już wiem, że łechtaczka jest dwa i pół raza większa.Nie wiedziałam.Zapytałam, od czego.Jeśli od tego, co mam na myśli, to nic dziwnego, że jest tak mało udanych związków — statystycznie rzecz biorąc.On i tak mnie nie słuchał, tylko pomknął do swojego gabinetu.Mam nadzieję, że nie wpadnie mu do głowy przeglądać listy.Mam nadzieję, że będzie zajęty łechtaczką, co daj Boże.Biorę swoją robotę, robię zakupy, wsiadam w kolejkę.Zahaczę o Mańkę i wezmę miskę Borysa, bo zapomniała przywieźć.W kolejce tłok.Stoję.Cholerny świat, jednak to wcale nie tak blisko.Ale umawiam się ze sobą, że to jest mój ulubiony środek lokomocji.Przed oczami mam napis, który wprawia mnie w dobry humor, a brzmi on mniej więcej tak: „Podróżowanie bez biletu będzie karane.Za podróżnego bez ważnego biletu uważa się takiego podróżnego, który biletu na przejazd nie posiada”.Również uradował mnie napis dyrekcji PKP, że przewożenie środków żrących i cuchnących będzie karane.Zważywszy, że już na następnej stacji wtoczyło się do wagonu dwóch panów odpowiadających powyższemu opisowi, byłam spokojna, że kolej mnie tylko straszy.Zresztą oni przewozili się sami.Ledwie trzymali się na nogach i używali wyrazów seksualnych.Panowie cuchnący i żrący jechali szczęśliwie jedną stację, do najbliższego otwartego monopolu, ale zdążyli powymieniać uwagi na temat nieznanych mi osób głośno i wyraźnie.Rozmowa była krótka:— Pierd.isz?!— A skąd.Prawdę mówię.— A ona?— Normalnie wyrzuciła mnie za drzwi.— A to k.a.Coś podobnego! Po panach cuchnących pozostał tylko zgniły zapach przetrawionego alkoholu.A ja dowiedziałam się nowego znaczenia słów uchodzących za nieprzyzwoite: pierd.ić oznacza — mówić bzdury, oszukiwać, nadobna zaś k.a — jest kobietą, która nie daje byle komu (a jeszcze niedawno było wprost przeciwnie).Co za śmieszny świat.***Mańka nieprzytomna.Jakieś towarzystwo u niej siedzi i ten jej mężczyzna — no, owszem, miły.Dziecię lat około sześciu popatruje spod oka na dorosłych.Nurkuje pod stół.Ciągnie pod stołem za ogon.Kota.Chcę tylko wziąć miskę Borysa, ale Mańka każe mi usiąść, a jak ona każe, to ho, ho.Rozgarnięte dziecię wreszcie zostaje podrapane i podnosi wrzask.Mama wyjmuje dziecię spod stołu i surowo patrzy na Mańkę.Mogłaby sobie tak patrzeć w nieskończoność, bo Mańka patrzyła na mężczyznę.On też zresztą oka z niej nie spuszczał.No cóż, następna spośród nas stracona dla świata.A potem nastąpiła tragedia.Dziecię wyrwało mamie szklankę, krzycząc: „Ja chcę coli”, i zanim mama zdążyła cokolwiek zrobić, wypiło drinka, następnie opluło tymże drinkiem mamę, siebie oraz suto zastawiony stół, następnie zostało wzięte do łazienki w celu wyczyszczenia i przepłukania buzi, przy czym mocno protestowało, a potem wyszło z łazienki i zapytało:— Czy tu mieszkała ta sowa, co zdechła?Mańka przebudziła się ze snu.Wszyscy zamarli i spojrzeli na mnie.Mówili o mojej sowie, która była w zoo! Zbladłam.— Ty kretynko! — krzyknęła do mnie Mańka.— Ty idiotko! Co ci miałam powiedzieć, że zeszła? Ona od początku była nie do uratowania, a ty byś tego cholernego domu nie miała, ty kretynko, ty idiotko, to musiałam ją oddać do zoo! Nic by się nie udało! Ty przesądna kretynko, ty!Goście zamarli.Dziecię zamarło również.Pomyślałam, że są granice, które można przekraczać.Nie czułam się jak kretynka.Widziałam pełne łez oczy Mańki, której nie udało się uratować sowy.Ale która zrobiła coś znacznie, znacznie więcej.I ostatnia rzecz, którą czułam, to uraza.Wróciłam do domu ostatnią kolejką.Tosia siedziała przy kominku z córką Uli i zajadała zupę, którą jej przyniosła Ula.Mietek tańczył pośrodku dywanu, szarpiąc paprotkę.Przeniosłam paprotkę do kuchni, na okno, i tak go teraz nie będę szeroko otwierać.Borys nawet łba nie podniósł na mój widok.Wzięłam się do zmywania naczyń.Ale i tak będę wierzyć w znaki.***Po drodze do redakcji spotykam znajomą.Taką, co mnie nie lubi.— Słyszałaś, że Jola ma dziecko?— Tak? — dziwię się.— Z kim?Patrzy na mnie jak na głupią.— No jak to?Myślała, zołza jedna, że mnie zaszczuje.A teraz musi się tłumaczyć.— No wiesz.z twoim.— Aa — macham lekceważąco ręką — przecież od dawna to planowali.Myślałam, że coś nowego w przyrodzie.Śliczny chłopiec — dodaję perfidnie — takie jaśniusieńkie włoski i ciemne oczy, rozkoszny! Wiesz, ważył cztery sto, prawdziwy byk! — entuzjazmuję się.Nie dam zołzie satysfakcji, żadnej złości, bólu serca.Wytrącę jej to fałszywe współczucie z oczu.No, oczywiście, że mam rację.Współczucie powoli zamienia się we wściekłość.Nie dowali mi, o, nie!— Myślałam, że byliście dobrym małżeństwem — mówi z goryczą.— Bardzo dobrym i dlatego teraz sobie dobrze życzymy — kłamię w żywe oczy, a pod powiekami jawi mi się Jola obsypana ospą.Uśmiecham się.— Nie przypuszczałam, że tak to zniesiesz.— W głosie znajomej, co mnie nie lubi, pobrzmiewa nutka rozczarowania.— Nie myślałam, że jesteś pozbawiona uczuć
[ Pobierz całość w formacie PDF ]