[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.O’Brian miał jeszcze jeden powód, żeby zadzwonić.- Kiedy drzewo upadło na biurko, przygniotło wiele do­kumentów.Straszny bałagan.Niektóre się pogniotły i po­brudziły, inne zamoczyły.Margie, moja sekretarka, zdołała je uporządkować.Niestety, nigdzie nie możemy znaleźć podania, które państwo przynieśli.Przypuszczam, że wyfru­nęło przez jedno z wybitych okien.Zanim przedstawimy pań­stwa prośbę komisji rekomendacyjnej, musimy mieć wypeł­niony i podpisany formularz.Bardzo mi przykro, panie Tracy, że sprawiam panu kłopot.- To nie pana wina - odparł Paul.- Po prostu wpadnę i wezmę nowy formularz.Wypełnimy go i podpiszemy.- Świetnie - rzekł O’Brian.- Cieszę się, że nie ma pan ża­lu.Podanie musi do mnie wrócić najpóźniej jutro rano, jeśli mamy zdążyć na najbliższe posiedzenie komisji.Margie po­trzebuje trzech pełnych dni, aby zweryfikować informacje za­warte w państwa podaniu, i tyle mniej więcej czasu pozosta­je nam do najbliższego zebrania komisji.Jeśli nie zdążymy, następne odbędzie się dopiero za dwa tygodnie.- Przyjadę po formularz przed południem - zapewnił Paul.- I oddam go w piątek rano.Pożegnali się i Paul odłożył słuchawkę.ŁUP!Całkiem się załamał.Jednak będzie musiał naprawić okiennicę.Potem pojechać do centrum po nowy formularz.Potem wrócić do domu.I tak minie pół dnia, a on nie napi­sze ani słowa.ŁUP! ŁUP!- Cholera - powiedział.Łup, łup-łup, łup-łup.Z pewnością ten dzień będzie należał do pechowych.Zszedł schodami do holu, wyjął z szafy płaszcz nieprze­makalny i kalosze.Wycieraczki wędrowały po przedniej szybie tam i z po­wrotem, tam i z powrotem, wydając krótki, przenikliwy pisk, który przyprawiał Carol o zgrzytanie zębami.Pochyliła się trochę do przodu nad kierownicą, aby lepiej widzieć.Nawierzchnia ulicy z tłucznia była gładka i wyglądała jak natłuszczona.Brudna woda spływała rynsztokami i tworzy­ła rozlewiska wokół zatkanych studzienek.Dziesięć minut po dziewiątej poranny szczyt dobiegał końca.Chociaż wciąż panował dość duży ruch, wszystko przebiegało sprawnie i szybko.Według Carol trochę zbyt szybko, więc trzymała się nieco z tyłu, ostrożność nie za­wadzi.Dwie ulice od jej biura ta ostrożność okazała się uzasad­niona, ale i tak nie uniknęła katastrofy.Jakaś młoda blon­dynka wyszła spomiędzy dwóch furgonetek prosto pod koła volkswagena.- Chryste! - zawołała Carol, wciskając pedał hamulca z taką siłą, że uniosła się z siedzenia.Blondynka podniosła wzrok i zamarła z szeroko otwarty­mi oczami.Chociaż volkswagen jechał z prędkością zaledwie czter­dziestu kilometrów na godzinę, nie było nadziei, że zdąży się zatrzymać.Pisk hamulców.Opony zaparły się - ale też nieco pośliznęły - na mokrej nawierzchni.Boże, nie!Samochód uderzył blondynkę, którą wyrzuciło w górę, następnie kobieta spadła na maskę, a potem tył volkswagena zaczął zjeżdżać na lewo, pod koła zbliżającego się cadillaca.Ten skręcił z piskiem hamulców, a jego kierowca nacisnął klakson, jak gdyby sądził, że odpowiednio głośny dźwięk może usunąć Carol z jego drogi.Samochody prześliznęły się obok siebie bez zadrapania, a wszystko trwało dwie, może trzy sekundy.W tej samej chwili blondynka stoczyła się z maski na prawą stronę do krawężnika, volkswagen zaś cał­kiem zahamował, stając ukośnie; huśtał się na resorach jak konik na biegunach.Nie brakowało żadnej z okiennic.Ani jednej.Nie obluzo­wały się i nie trzepotały na wietrze, jak sądził Paul.W kaloszach i płaszczu nieprzemakalnym obszedł dom, badając każde okno na pierwszym i drugim piętrze, ale nie zauważył żadnych zniszczeń.Zdumiony, okrążył dom jeszcze raz.Każdy krok roz­brzmiewał klapnięciem na nasiąkniętym wodą trawniku.Szukał złamanych gałęzi, które mogły zahaczać o ściany podczas silniejszego wiatru.Drzewa były nietknięte.Trzęsąc się w chłodnym powietrzu późnej jesieni, stał tak minutę czy dwie na trawniku, nasłuchując, czy nie powtórzy się hałas, który wypełniał dom jeszcze przed chwilą.Teraz nie słyszał niczego.Tylko szumiący wiatr, szeleszczące drze­wa i deszcz spadający na trawę.Wreszcie, zmarznięty, postanowił przerwać poszukiwa­nia, dopóki walenie się nie powtórzy i nie naprowadzi go na jakiś ślad.Tymczasem mógłby pojechać do miasta i wziąć formularz podania z agencji adopcyjnej.Przejechał dłonią po twarzy i poczuł kłujący zarost.Przypomniał sobie schlud­ność Alfreda O’Briana i zdecydował, że powinien ogolić się przed wyjściem.Wszedł z powrotem do domu, zostawił ociekający płaszcz na fotelu i zrzucił kalosze przed wejściem do kuchni.Za­mknął za sobą drzwi i przez chwilę grzał się w ciepłym powietrzu.ŁUP! ŁUP! ŁUP!Dom zatrząsł się, jak gdyby otrzymał trzy niezwykle sil­ne, gwałtowne ciosy pięścią od jakiegoś olbrzyma.Miedzia­ne naczynia wiszące na hakach rozhuśtały się i zabrzęczały, uderzając o siebie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • personata.xlx.pl