[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Przyleciał prawie biegiem, w rękach trzymał trzy teczki kartonowe,grubo wypchane, jeden papierek mu z tego sfrunął, wrócił po niego.Pojechaliśmy dalej,do Władysławowa, chociaż przedtem była mowa, że wracamy do Warszawy, a poganiałmnie jak do pożaru.Adresu we Władysławowie nie znam, ściśle biorąc, nie pamiętamnazwy ulicy, pokazywał, jak mam jechać, więc mnie to nie obchodziło, wiem natomiast,137że poszedł do niejakiego Karczocha.Na furtce, na skrzynce do listów, nazwisko było na-pisane.Siedział tam do uśmiechniętej śmierci, prawie do północy, wszedł z jedną teczką,wyszedł bez niej, z pustymi rękami.Wróciliśmy do Warszawy.To wszystko. A reszta teczek? Mówił pan, że były trzy. Zostawił chyba w wozie, bo oknami nie wyrzucał.Nie zwracałem uwagi, częstopasażer coś zostawia. Tego Karczocha pan widział? Owszem.O ile to był Karczoch.Wyjrzał, kiedy ta toyota Izy Brant zaczęła wyć.Widziałem gościa już wcześniej, parę razy, w Warszawie, poznałem, bo twarz charakte-rystyczna. Niech go pan opisze. Wysoki, barczysty, koło sześćdziesiątki, siwy.Gębę ma taką.o, do buldoga po-dobną.Względnie do mopsa.Jakby skróconą zmarszczkami w poprzek, robi to wraże-nie wściekłości. Gdzie go pan widział i kiedy? Na mieście, obaj razem, Pustynko i ten hipotetyczny Karczoch z knajpy wyszli.Z Adrii.Stałem w korku przez chwilę, gapiłem się na nich, na parking poszli.Nie pamię-tam, kiedy to było, dość dawno, chyba w zeszłym roku na jesieni.Ponadto ten Seweryn,którego wiozłem z Mławy, to właśnie on. Dlaczego nie powiedział pan tego wszystkiego od razu? Bo się zobowiązałem nie mówić.Pustynko to był mój stały klient. Był? Nie jest? Był i na pewno już nigdy więcej nie będzie.Z przyczyn, jak sądzę, zrozumiałych.Woziłem go parę lat, ze sześć chyba, z początku rzadko, potem częściej, dobrze płaciłi ładne trasy wybierał.Prawie od pierwszej chwili zastrzegł sobie taki układ, on płaci,a ja milczę, jego sprawa, dokąd jezdzi, kiedy i po co.Narkotykami, powiedział, nie han-dluje, więc mogę sobie spokojnie oślepnąć i ogłuchnąć. I dokąd go pan woził? W najdziwaczniejsze miejsca.Do stadnin koni, na przykład.Do jakichś dziur pocałym kraju, nie zapisywałem sobie, więc musiałbym długo myśleć, żeby panu wyliczyć.Prawie już przyjazń między nami zakwitła. Mówił, dlaczego jezdzi z panem, a nie sam? Mówił, dlaczego nie.%7łonę ma patologicznie zazdrosną, we wszystkich jego inte-resach węszy skoki w bok, jego samochód każe śledzić, awantury robi histeryczne, całyświat się dowiaduje, gdzie on był, a konkurencja tylko czyha.Poza tym, interesy się z re-guły opija, a on po nadużyciu za kierownicą nie usiądzie.Moim zdaniem, prawda leżypośrodku. A skąd mu przyszły do głowy narkotyki?138 To chyba najbardziej śliski proceder, więc zastrzegł od razu.W dodatku zdaje się,że mnie posądzał, tak mi się wywęszyło z jego gadania, mafię narkotykową jakoby kie-dyś woziłem i miałem z niej zyski.Gówno prawda.Mogłem wiezć wszystko, broń palną,narkotyki i fałszywe dolary, ale nic o tym nie wiem, pasażerowi do kieszeni nie zaglą-dam.Do walizek też nie.Skąd mam wiedzieć, że gość do Zwinoujścia pruje, a do piersitobół z heroiną przyciska, człowieka wiozę, nie towar.Pustynko głupio myślał, możliwe,że mu szantaż po głowie chodził, ale ja sobie zdałem z tego sprawę dopiero ostatnio. To niech pan sobie jeszcze przypomni, co tam było na drodze pod Załężem.Jakiwidok mógł sprawić, że pasażer się ruszył? Pojęcia nie mam.Nic niezwykłego się nie działo. Niech pan sobie przypomni wszystko.Aukasz Darko zmarszczył brwi, pozastanawiał się chwilę i zawahał. Chętnie bym mu zrobił koło pióra, tej gnidzie parszywej, ale. Ale co? Czyja wiem.Niewinnemu chłopakowi napaskudzę.? Daję panu moje prywatne słowo, że niewinnemu nic złego nie zrobimy.Major Bieżan miał w sobie jakąś cechę, która powodowała, że najzatwardzialszyzbrodniarz na jego widok odczuwał potrzebę zwierzeń.Promieniowało z niego cośw rodzaju ogólnoludzkiej życzliwości i troski o człowieka.Aukasz mu uwierzył
[ Pobierz całość w formacie PDF ]