[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wlazłam do wody powyżej kolan, w mgnieniu oka miałam kurtkę mokrą do pasa i mokre rękawy.Patki na kieszeniach trochę je ochroniły, ale do długich gumiaków już mi się nalało.Zimna ta woda była przeraźliwie, na szczęście tylko w pierwszej chwili, po dwóch minutach ruch rozgrzewał i robiła się cieplejsza, przestałam zatem zwracać na to uwagę.Wyłowiłam parę drobnostek, te większe nie dawały się złapać.Dźgałam siatką na ślepo, ledwo zipiąc i cofając się przed nadpływającą falą.Dalej, na większej głębi, dawały się zauważyć cięższe śmieci, bardziej skupione, mniej miotane i rozpraszane, ale dotarcie do nich przekraczało moje możliwości.Od wschodu nadleciał Waldemar na motorze, zatrzymał się przy mnie.— Koło południa się uspokoi! — wrzasnął pocieszająco.Zaniechałam na chwilę machania, odwróciłam się ku niemu i wsparłam na siatce.— Tam leżą takie, do których nie dojdę — oznajmiłam, pokazując palcem.— No, leżą jak leżą, pętają się.Ale pan może sięgnie.Ze szlachetności to mówię.Waldemar popatrzył, zostawił motor i wlazł do morza.Wylazł mokry po czubek głowy, ale z pełną siatką śmieci.Szlachetność opłaciła mi się, przegarnięte przez niego cięższe kupy poddały się ruchowi wody i podpłynęły bliżej, on swoje zyskał, a ja przy okazji mogłam nareszcie wygarnąć coś lepszego.Postanowiłam trzymać się tego urodzajnego kawałka, bo na prawo, w porcie, i daleko na lewo pojawili się ludzie.Waldemar pojechał na penetrację całej plaży, byłam pewna, że dotrze aż do Stegny.Skądś nadjechał jakiś młody łobuz i zaczął łowić to kłębowisko o sto metrów ode mnie.Wydał mi się zdecydowanie antypatyczny.Waldemar nie wracał tak długo, że wreszcie mnie coś tknęło.W obliczu śmieciowo-bursztynowej sytuacji jego powrót do domu szosą był wykluczony, musiał chyba trafić gdzieś dalej na coś interesującego.Mokra, uchetana i przewiana lekkim wiaterkiem, ruszyłam na zachód.Przy barce działy się straszne rzeczy.Dno wokół zatopionego wraka ukształtowało się jakoś tak, że śmieci je sobie upodobały i ciągnęły ku niemu całymi zwałami.Siedmiu rybaków pchało się do nich z siatkami, nie wszędzie udawało się im dosięgnąć, ale na brzegu rosły już całe góry.W pierwszej z gór, już bezpańskiej, gmerał, rzecz oczywista, ten obrzydliwiec, Terliczak.Obeszłam go ze wstrętem, na paluszkach, żeby mnie przypadkiem nie zauważył i nie przypiął się niczym pijawka.Waldemar z braćmi, którzy musieli chyba przyjechać tam szosą, bo na plaży ich nie zauważyłam, działał w samym środku tego szaleństwa.Udałam się na koniec, wywlokłam z morza wybiórki, od których mi serce zapikało, po czym poprzestałam na roli hieny cmentarnej.Japońskie kulki miały zdecydowany wpływ na rozmiar mojego łupu, co płaskie, zostawało odłogiem.Wiatr, zarówno wedle prognoz, jak i w naturze, wyraźnie ucichał i morze się uspokajało.Istniała nadzieja, że przez noc odwali wielką robotę i żadna ludzka siła nie wywlokłaby mnie w takiej sytuacji z Mierzei.Zbrodnie, śledztwa i całą resztę miałam najdoskonalej w nosie.Opuściłam plażę jako ostatnia, przy dobrej szarówce, i polazłam do domu przez las, w którym było jeszcze ciemniej.O dzikach, wygłodzonych przez zimę stulecia, nie pamiętałam w owej chwili kompletnie, chociaż opowiadano o nich straszne historie, jak to pożarły dziecko, idące do szkoły, jak to wdzierały się agresywnie do ludzkich siedzib i tak dalej.Osobiście miewałam z nimi kontakt raczej przyjacielski, istotnie, podchodziły pod dom całym stadem, ale to dlatego, że zostały oswojone.Całą zimę wszyscy je karmili, dostawały chleb, kartofle, ryby i kukurydzę i przywykły do tego zaopatrzenia do tego stopnia, że prawie jadły z ręki.Ściśle biorąc, wyrywały z ręki i należało jednak uważać, żeby któryś odważniejszy nie zahaczył człowieka ząbkiem.Jeden pojawił się właśnie przede mną.Szłam na skróty, bo drogę znałam doskonale i nie chciało mi się przedłużać jej alejką
[ Pobierz całość w formacie PDF ]