[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Spodziewał się oporu, więc ulżyło mu, że tak łatwo ustąpiła.Być może wyczulone zmysły Rhina już wcześniej ostrzegły zwierzę przed tym zadrzewionym miejscem, i dlatego odłączyło się od nich.Ponownie przeprawili się po kamiennych szczątkach mostu przez strumień i błyskawicznie wdrapali się z powrotem na drogę.Teraz już bez ustanku Sander był świadomy tamtego odległego dudnienia.Wydawało mu się, że jest to łomot jego własnego serca, walącego tak, że wywoływało to wibracje w całym ciele.Nie malało nawet w trakcie ucieczki, pozostając niezmienne, jakby jego źródło utrzymywało się ciągle w tej samej odległości za nimi, podążając w równym tempie ich śladem.Zasadzka objawiła się niespodziewanie, kiedy dotarli do zakrętu starej drogi, i to z kierunku, z którego Sander najmniej się spodziewał.Gdy przechodzili pod rozłożystymi gałęziami jednego z ogromnych drzew, opadła na nich plątanina sieci.Zanim Sander zdołał podjąć walkę, sieć została mocno zaciśnięta, usidlając go bez nadziei na jakąkolwiek swobodę ruchów.Sznurki sieci nie były znanymi mu od zawsze, splecionymi ze skóry linami.Były za to pokryte jakąś lepką substancją, która, raz dotknięta, przywierała mocno, nie dając się odkleić.Każdy ruch uwięzionych powodował jeszcze gorsze zaplątanie.Nie mógł dosięgnąć noża, nie mógł nawet odrzucić bezużytecznego w tej sytuacji miotacza strzał, który przykleił mu się do rąk.Kolejne nagłe i silne szarpnięcie zbiło go z nóg i wylądował twarzą na kobiercu z gnijących liści.Z wysiłkiem odwrócił głowę na tyle, by to duszące paskudztwo nie zatykało mu nosa i ust, i wtedy kątem oka dostrzegł tych, którzy z tak dziecinną łatwością ich pojmali.Świergoląc opadali z gałęzi drzew, powiększając szeregi tych, którzy znajdowali się już na ziemi.Byli mali i mieli futra w łatki.Za ubrania służyły im jedynie krótkie fartuszki, utkane z lian.Tylne części ich rąk i nóg pokrywała sierść, która porastała też plackowato klatki piersiowe i ramiona oraz kłębiła się bujnie na wydętych ponad podtrzymującymi fartuszki sznurkami z lian brzuszyskach.Ich twarze dla odmiany były bez zarostu.Lecz pozostając w ostrym kontraście do oliwkowej cery prześwitującej spod i wśród ciemnego owłosienia, były one czerwone i pomarszczone.Sander nie rozumiał nic z ich świergoczącej mowy i nie zauważył żadnej broni, poza drewnianymi pałkami.Jedną z nich zobaczył dokładnie w momencie, gdy opadała na niego.Kiedy uderzenie trafiło w cel, miał wrażenie, że głowa pęka mu na kawałki z bólu, lecz nie stracił przytomności.Zaplątany w sieć, był unoszony ku górze.Kwaśny odór ciał mieszkańców lasu przyprawiał go o mdłości.Ciągnąc go do góry pochrząkiwali, jakby protestując w ten sposób przeciw jego ciężarowi.Jeden z nich musiał zauważyć, że Sander ma otwarte oczy i zachował resztki świadomości, ponieważ ten leśny człowiek (jeśli rzeczywiście można ich było określać mianem ludzi) przybliżył do niego purpurową gębę i zawarczał.Potem potrząsnął znacząco kijem tuż nad głową więźnia.Sander nie potrzebował dalszych aluzji.Dać się zbić na miazgę tutaj i teraz nie służyło żadnemu celowi.Postanowił leżeć bez ruchu.Rozdział czwartyObwiązany ciasno jak pakunek, leżąc w dalszym ciągu na plecach, Sander czuł, że jest ciągnięty w górę.Wyglądało na to, że ich prześladowcy należą do stworzeń traktujących drzewa jako naturalne arterie komunikacyjne.Kowal był pełen złych przeczuć, gdy huśtali nim w powietrzu transportując z drzewa na drzewo; był przekonany, że prędzej czy później spadnie i rozbije się o ziemię.Ból w głowie powodował, że czuł się kompletnie oszołomiony.W końcu zacisnął mocno powieki, zdecydowany zebrać siły na ewentualny wysiłek, jaki może go czekać na końcu tej koszmarnej podróży.Nie miał wątpliwości, że Fanyi przypadł w udziale ten sam los, nie słyszał jednak żadnego pochodzącego od niej odgłosu.Czyżby przed porwaniem w ten szalony taniec w powietrzu pobili dziewczynę do nieprzytomności? Było dla niego jasne, że jeśli nawet wiedziała co nieco o tych leśnych obszarach, to nie przewidziała obecności tych dzikusów.Na poły zamroczony umysł Sandera odnotował, że nie należeli oni chyba do gatunku ludzkiego.Nie można ich też było zakwalifikować do tych zwierząt, z którymi człowiek przez lata nawiązał wzajemne porozumienie.Pochylająca się nad nim warcząca czerwona morda miała w małych ślepkach wyraz tępego okrucieństwa, a smród buchający od tych kreatur dławił go.Sander zdawał sobie sprawę, że posuwają się w głąb lasu.Tamta wibracja nabrzmiewała w jego ciele, tak że serce waliło jak po morderczym biegu.Nawet Handlarze nigdy nie wspominali o czymś takim.Puk… puk…Nadal nie było słychać dźwięku, z wyjątkiem łomotania krwi w uszach.Sander miał wrażenie, że całe jego ciało drży przy każdym wielkim podmuchu — jeśli były to podmuchy.Ćwierkanie leśnych stworów (nie miał zamiaru dodawać im godności określeniem „ludzie”) stawało się coraz głośniejsze.Nastąpiło ostatnie huśtnięcie w dół, zakończone wściekłym szarpnięciem, przeszywającym jego głowę czerwonym, gorącym bólem.Potem Sander leżał płasko na ziemi na jakimś otwartym terenie, a słońce świeciło mu oślepiająco w oczy, zmuszając do ich ponownego zamknięcia.Kiedy odwrócił głowę tak daleko jak to było możliwe i znowu uniósł powieki, zdążył jeszcze dostrzec ostatniego z owłosionych stworów, przeskakującego płynnie pomiędzy koronami drzew po drugiej stronie polany.Czy zostawili strażnika? Jeśli nie… czy istniał jakiś sposób…? Sander wił się w oplatającej go sieci.Mimo iż wykręcał się na wszystkie strony, żadne z wiązań się nie poluźniło.Przeciwnie, był pewien, że powoli coraz bardziej się zacieśniały.Niemniej jednak jego wysiłki spowodowały, że przesunął się tak, iż przez moment dostrzegł Fanyi skrępowaną sznurami.Nigdzie nie było śladu nadrzewnych stworzeń.Polanka, na której leżeli uwięzieni, była niemal całkowicie pokryta blokami skalnymi.Głównym punktem widniejącym w prześwicie nad głowami było coś, co przycupnęło na szczycie kamiennego usypiska.To coś mogło być wystrugane z drewna, dość nieporadnie, choć na tyle zręcznie, by przypominać jednego z nadrzewnych ludzi, mimo iż było trzykrotnie większe.I było niewątpliwie rodzaju żeńskiego.Szpetna twarz ufarbowana była na szkarłatne, a przygarbione ramiona zdobiły naszyjniki z wypolerowanych orzechów i strąków roślin.Przycupnąwszy na tylnych łapach i opuściwszy obie ręce wzdłuż boków, to coś wysuwało głowę do przodu, jakby spoglądało z góry na więźniów z zachłannym zainteresowaniem.Wtem…Jedno z małych, błyszczących oczek, które Sander wziął za kawałki naklejonego kwarcu bądź kolorowej skały, mrugnęło.To coś… było żywe!Sanderowi zaschło w ustach.Mógł zaakceptować wyrzeźbiony posążek; jednak fakt, że ta ogromna, odrażająca rzecz żyła, był prawdziwym koszmarem.Koszmar ten spotęgował się, gdy ogromne usta rozwarły się nieco ukazując kły, z których jeden był pęknięty i złamany, oraz koniec bladego języka wysuwający się do przodu jak ohydna dżdżownica.Stwór uniósł z lekka głowę i zawył.Było to dziwaczne nawoływanie, podobne do krzyku, jaki wydają polujące nocą zwierzęta.Z okolicznych drzew odpowiedział mu donośny chór przenikliwych wrzasków ciągle niewidocznych leśnych ludzi
[ Pobierz całość w formacie PDF ]