[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Żadna lampa nie rozświetlała mrokubrudnej uliczki, zrytej głębokimi koleinami wozów i śladami końskich kopyt.Przed skręceniem w nocy karku ratowało przechodniów jedynie światło sączącesię z odsłoniętych okien.Ponieważ w mieście było więcej saloonów, tancbud i jaskiń hazardu niżwszystkich przybytków innego rodzaju razem wziętych, Oro tętniło życiem dobladego świtu.Przez cały dzień wąskimi uliczkami przemykały dyliżanse pocztowe,wyładowane towarem wozy i sześciokonne zaprzęgi prowadzone przezpokrzykujących woźniców.Trzaski długich biczów, żałosne skrzypienierozklekotanych kół, piskliwy chichot dziewcząt z tancbud, chrapliweprzekleństwa mężczyzn torujących drogę sobie, swoim zaprzęgom iprzerażonym, wyrywającym się zwierzętom, wypełniały powietrze monotonnymzgiełkiem.Chance i Bandana czuli, jak na ten widok, burzy się w nich krew.Pragnęli bogactwa i zamierzali wydrzeć je górom obojętnie obserwującympełne zgiełku miasteczko ze swych niedostępnych wyżyn.Hart marzył z kolei oprzelaniu tego wszystkiego na papier – twardych, wychudzonych twarzywoźniców, wyzywających spojrzeń panienek lekkich obyczajów, miejskiegoruchu i gwaru.Przez dwie godziny pobytu w Oro Hart zobaczył tyle, że czuł, iżwystarczy mu tego na setki długich zimowych nocy spędzonych nadStrona nr 116szkicownikiem.– Nie widzieliście jeszcze Oro.Musicie odwiedzić burdel Jewel –powiedział Bandana, gdy wyszli ze sklepu, zostawiając w nim długą listęswoich zakupów.– Bandana McBain! – wrzasnęła Jewel, przekrzykując tłum kowbojów,woźniców, hazardzistów i poszukiwaczy złota tłoczących się wokół baru wCrown of Jewel’s.– Na Boga, jak wspaniale znów cię widzieć! – Rzuciła się namałego mężczyznę, przygniatając go swymi ogromnymi piersiami.Jewel dorównywała Bandanie wzrostem, lecz wydawała się znaczniewyższa dzięki burzy ognistorudych kręconych włosów, otaczających jej głowęniczym rdzawa aureola.Miała wspaniale oczy, ale nie była klasycznąpięknością – szpeciła ją zbyt wydatna szczęka i szerokie wargi.Za to jej ciało,osłonięte – czy raczej odsłonięte – ściśle przylegającą atłasową sukienką byłodoprawdy zadziwiające.Niepokalana biała skóra usiana drobnymi piegami,lśniące, zielone oczy i piersi.tak wielkie i pełne, że wszyscy mężczyźnipragnęli ich dotknąć.Każdy, kto zobaczył to ciało, zapominał natychmiast odrobnych usterkach w twarzy.McBain objął ją mocno i podniósł,– Ty jurny, stary grzechotniku! – wybuchnęła śmiechem, gdy udało się jejpo chwili uwolnić ze stalowego uścisku.– Widzę, że ciągle pamiętasz, jak siębawić z dziewczynkami.– Przypuszczam, że masz rację najdroższa.Staram się wcisnąć czasemrękę tu, czy tam, żeby nie wyjść z wprawy.– Mogę się założyć, że nie tylko rękę! – odpowiedziała wesoło.Bandana zpodziwem rozglądał się po saloonie.– Jewel, gorączka złota dawno już minęła, a twój interes nadal kwitnie –powiedział.– Bandana, dla trzech rzeczy mężczyzna przejdzie przez ogień i wodę.Zawsze musi popić, pograć i popieprzyć.Dlatego mogę spać spokojnie.– Jeweloparła dłonie na biodrach, wydęła szerokie, jaskrawo umalowane usta i dumniewypięła rozsadzające gorset, nieprawdopodobnie wielkie piersi.– Jak mam rozmawiać o interesach, kiedy podstawiasz mi pod nos swojecycuszki, złotko? – jęknął Bandana.– Zawsze byłeś wyszczekanym sukinsynem – odpowiedziała Jewel,zanosząc się śmiechem.Nikt nie potrafił określić jej wieku – coś międzytrzydziestką a.wiecznością.Bandana podniósł szklaneczkę whisky w kierunku gigantycznego biustu.Jewel mrugnęła porozumiewawczo do barmana, wzięła Bandanę pod rękę iruszyła przez salę jak gnany wiatrem okręt.Skierowała się ku karcianymstolikom.– Kiedy się ostatnio widzieliśmy, Bandana?– W zimie sześćdziesiątego szóstego.Strona nr 117Pokiwała głową.– Taaak.Tuż przed odejściem wszystkich poszukiwaczy.Wydawało misię wtedy, że to koniec.Ale rozeszły się pogłoski, że mają tu budować kolej.Do miasta ciągle przyjeżdżali jacyś mężczyźni, poganiacze bydła i tak dalej.Postanowiłam zaryzykować.Zresztą i tak nie zdołałabym wtedy sprzedaćlokalu, a zainwestowałam w niego kupę forsy.Zostałam.– Wygląda na to, że był to całkiem niezły pomysł.– Rzeczywiście.Ludzie zaczynają tu wracać.Właściwie nie wiemdlaczego, ale coś ich ciągnie z powrotem do Gulch.Mamy więc kupę roboty.Zatrzymała się przy stoliku do gry w faraona.– Bank trzyma Bill Ksiądz.Nazywają go tak, bo zawsze ubiera się naczarno, niektórzy mówią, że jest ekskomunikowanym księdzem, ale nie wiem,co o tym myśleć – mówiła szeptem, żeby nie przeszkadzać graczom.W faraona grano na dużym stole z trzynastoma kwadratamiodpowiadającymi trzynastu kartom w kolorze.Przed bankierem stało małe,wysokie na dziesięć centymetrów, rozsuwane pudełko, w którym spoczywałatalia kart.Na pudełku leżało trzynastodrutowe liczydło.– To mi wygląda na niezły interes – powiedział z uznaniem Bandana.– Ilejest w banku?– Potrzebujemy co noc około pięciu tysięcy.Mamy limit – dwadzieściapięć dolarów za kartę.– Czy ktoś próbował już „ulepszyć” grę? – zapytał.Jewel uśmiechnęła sięlekko.– Poprzedni bankier miał lewe pudełko, które wyrzucało dwie sklejone zesobą karty.Ktoś się tego domyślił i rozwalił mu łeb.Strasznie uświnił stolik.Ruszyli dalej.– Tam, gdzie jest hazard, zawsze znajdzie się ktoś, kto spróbuje zrobić cięw konia, McBain.Tacy już są mężczyźni.Sam wiesz o tym najlepiej.Oboje znali dziesiątki sprytnych sztuczek zrodzonych przez niezliczonezastępy szachrajów i oszustów.Obciążane kości i znakowane karty otwieraływciąż niezamkniętą listę.Pod blatami przymocowywano „pluskwy”, z którychukradkiem wyciągano dodatkowe karty.Zakładano specjalne kurtki zgumowymi taśmami w rękawach, które wsuwały w dłoń szulera brakujące asy.– Znałem takiego faceta w Dodge – powiedział Bandana.– Rozlewałciemną brandy w pobliżu kart innych graczy.Potrafił dostrzec ich odbicie wbłyszczących kropelkach.Jeśli dobrze pamiętam, kiepsko skończył.Jewel roześmiała się z uznaniem.Ona i McBain niemało razem przeszli.– Widzę, że grają tu sami frajerzy – zauważył Bandana.– Bo to gra dla fiutów – powiedziała pogardliwie Jewel
[ Pobierz całość w formacie PDF ]