[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Powietrze nasycało się coraz więcej światłem brzasku.Na wschodzie niebo przybrało barwę bladego seledynu.Skrzetuski spuścił się na nowo z kępy w bagno i dotarłszy po krótkiej przerwie do brzegu, wysadził głowę ztrzcin.W odległości pięciuset może kroków widać było jedną placówkę tatarską, zresztą łąka była pusta, tylko ogniskoświeciło opodal na suchym miejscu dogasającym żarem; rycerz postanowił czołgnąć się ku niemu wśród wysokichtraw przerośniętych jeszcze tu i owdzie sitowiem.Doczołgawszy się szukał pilnie, czy nie znajdzie jakichś resztek żywności.Jakoż znalazł świeżo obgryzionekości baranie ze szczątkami żył, tłuszczu oraz kilka sztuk pieczonej rzepy porzuconych w ciepłym popiele jął więcjeść z żarłocznością dzikiego zwierza i jadł, póki nie spostrzegł, że placówki porozstawione na drodze, którąprzebył, wracając tą samą łąką ku taborowi, zbliżają się ku niemu.Wówczas rozpoczął odwrót i po kilku minutach znikł w ścianie trzcin.Odnalazłszy swą kępę położył się na niejbez szelestu.Straże tymczasem przejechały.Skrzetuski wziął się natychmiast do kości, które zabrał ze sobą, a którepoczęły teraz trzaskać w jego potężnych szczękach jak w wilczych.Ogryzł tłuszcz i żyły, wyssał szpik, zżuł masękostną zaspokoił pierwszy głód.Takiej porannej uczty nie miał od dawna w Zbarażu.Uczuł się zaraz silniejszym.Pokrzepiło go zarówno pożywienie, jak i wstający dzień.Robiło się coraz widniej;wschodnia strona nieba z zielonawej stawała się różowa i złota; chłód poranny dokuczał wprawdzie mocnorycerzowi, ale pocieszała go myśl, że wkrótce słońce rozgrzeje jego strudzone ciało.Rozejrzał się dokładnie, gdziejest.Kępa była dosyć duża, trochę krótka, bo okrągława, ale za to tak szeroka, że dwóch ludzi mogło się na niej złatwością położyć.Trzciny otaczały ją naokół jakby murem, zakrywając zupełnie przed ludzkimi oczyma. Nie znajdą mnie tu myślał Skrzetuski chybaby za rybami chcieli po trzcinach chodzić, a ryb nie ma, bo odzgnilizny pozdychały.Tu sobie wypocznę i rozmyślę, co dalej czynić.I począł myśleć, czy ma iść dalej rzeką, czy nie, na koniec postanowił iść, jeżeli wstanie wiatr i będzie trzcinykołysał; w przeciwnym razie ruch i szelest mogłyby go zdradzić, zwłaszcza że przyjdzie mu prawdopodobnieprzechodzić blisko taboru. Dzięki ci, Boże, żem żyw dotąd! szepnął z cicha.I wzniósł oczy ku niebu, następnie myślą uleciał do polskich okopów.Zamek widać było z owej kępy doskonale,zwłaszcza że ozłociły go pierwsze promienie wschodzącego słońca.Może tam z wieży spogląda kto na stawy itrzciny przez perspektywę, a już tam Wołodyjowski i Zagłoba pewno cały dzień będą wypatrywać z wałów, czy gonie ujrzą wiszącego na jakiej beluardzie. Otóż nie ujrzą! pomyślał Skrzetuski i pierś napełniła mu się błogim uczuciem ocalenia. Nie ujrzą, nie ujrzą! powtórzył kilkakrotnie. Mało zrobiłem drogi, ale trzeba ją było zrobić.Bóg mipomoże i dalej.Tu zobaczył się już oczyma imaginacji za taborami w lasach, za którymi stoją wojska królewskie: pospoliteruszenie z całego kraju, husarie, piechoty, regimenty cudzoziemskie ziemia aż jęczy pod ciężarem ludzi, koni iarmat, a między tym mrowiem sam król jegomość.Potem ujrzał bitwę niezmierną, rozbite tabory księcia z całą jazdą lecącego po stosach trupów, powitanie sięwojsk.Oczy bolące i popuchłe przymykały mu się pod nadmiarem światła, a głowa chyliła się pod nadmiarem myśli.Poczynała go ogarniać jakaś błoga niemoc, wreszcie wyciągnął się całą swą długością i usnął.Trzciny szumiały.Słońce wytoczyło się wysoko na niebo i ogrzewało gorącym spojrzeniem rycerza, suszyło nanim ubiór on spał twardo, bez ruchu.Kto by go spostrzegł tak leżącego na kępie z okrwawioną twarzą, ten bysądził, że to leży trup, który wyrzuciła woda.Mijały godziny on spał ciągle.Słońce dobiegło zenitu i poczęłoschodzić na drugą stronę nieba on spał jeszcze.Rozbudził go dopiero kwik przerazliwy koni gryzących się na łącei głośne wołania koniuchów smagających batami tabunne ogiery.Przetarł oczy; spojrzał, przypomniał sobie, gdzie jest.Spojrzał w górę: na czerwonawym od niedogasłychblasków zachodu niebie migotały gwiazdy przespał cały dzień.Skrzetuski nie czuł się wypoczętym ani silniejszym; owszem, bolały go wszystkie kości.Lecz pomyślał, żewłaśnie nowy trud przywróci mu rześkość ciała i spuściwszy nogi w wodę, bezzwłocznie ruszył w dalszą drogę.Szedł teraz tuż przy trzcinach czystą wodą, by szelestem nie zwrócić uwagi pasących na brzegach koniuchów.Ostatnie blaski zgasły i było dość ciemno, bo księżyc jeszcze się nie ukazał spoza lasów.Woda była tak głęboka, żeSkrzetuski tracił miejscami grunt pod nogami i musiał płynąć, co przychodziło mu ciężko, bo był w ubraniu i płynąłpod bieg, który jakkolwiek leniwy pchał go jednak nazad ku stawom.Ale za to najbystrzejsze oczy tatarskie niemogły dostrzec tej głowy posuwającej się wzdłuż ciemnej ściany trzcin.Posuwał się więc dość śmiało, chwilami płynąc, a po większej części brodząc po pas i po pachy, aż wreszciedotarł do miejsca, z którego oczy jego ujrzały po obu stronach rzeki tysiące i tysiące świateł. To tabory pomyślał teraz Boże dopomóż!I słuchał.Gwar zmieszanych głosów dochodził do jego uszu.Tak, były to tabory
[ Pobierz całość w formacie PDF ]