[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Żeby otworzyć nóż, musiał wyjąć drugą rękę z rękawa.Ostrożnie wyciągnął ostrze i akurat w tym momencie buczenie ustało zupełnie.Nigdy jeszcze tak dokładnie nie wykorzystał zapasu powietrza.Teoretycznie po zamilknięciu alarmu zostawało go na jakieś trzydzieści se­kund.Cholera!Zagłębił ostrze w kombinezonie tuż poniżej podbródka.Pracował jak szalony, rozcinając materiał aż po krocze, a następnie zmienił chwyt noża, żeby ciąć dalej do kolana.Tlen w butli się wyczerpał.W połowie oddechu Jake'owi po prostu za­brakło powietrza, tak jakby ktoś nagle zatkał mu nos i usta.Płuca zawyły, a mięśnie naprężyły się, czekając na dopływ tlenu.Ogarnięty paniką zapo­mniał o kombinezonie.Upuścił nóż na ziemię i wbił się paznokciami obu rąk w osłonę twarzy.Wysiłek zmniejszył ciśnienie wewnątrz maski tak dra­stycznie, że kiedy ją wreszcie ściągnął, wydała cichy ssący odgłos.- Dzięki Bogu! - powiedział głośno zginając się wpół i opierając ręce na kolanach.Znowu mógł oddychać.- Wyjdź z tego kombinezonu - rozkazała Carolyn.- Jesteś brudny.Kombinezon.Boże, był w strasznym stanie, skażony tym świństwem, które tam spłonęło.Jake wstrzymał ponownie oddech - tym razem z wybo­ru - i wytrząsnął stopy z księżycowego stroju.Potykając się, odszedł szyb­ko na jakieś dziesięć kroków, zatrzymał się i spojrzał za siebie.Oparł się o drzewo i wziął głęboki oddech.Gorące, sierpniowe powie­trze wydawało mu się chłodne, a prosta czynność oddychania była błogo­sławieństwem.Żył.- Jak się czujesz? - zapytała Carolyn.Wciąż miała na sobie kombine­zon, więc rozmawiali przez radio i w tle Jake słyszał, że i jej alarm również buczy.- Używasz mnie jako królika doświadczalnego! - krzyknął, wciskając przycisk transmisji i roześmiał się.- Ty cwaniaro! Chciałaś zobaczyć, czy powietrze mnie zabije!Niczym ptak wyłaniający się z jakiegoś dziwacznego, srebrnego jaja, Carolyn uwolniła się ze swej skorupy, rozcinając materiał, tak jak wcześniej zrobił to Jake.Wiele razy ćwiczyła tę czynność, choć tylko w wyobraźni, i jej ruchy zdawały się bardziej zdecydowane niż Jake'a, a nawet pełne wdzięku.Tak jakby używała ostrzejszego noża.Wyskoczywszy z księżycowego kom­binezonu, zdjęła wysokie buty, oddaliła się kilka kroków i dopiero wtedy zrzu­ciła butlę tlenową i maskę.W końcu pozbyła się rękawic, które wywróciła na drugą stronę, zapobiegając w ten sposób ewentualnemu skażeniu.Kiedy skończyła, spojrzała na stojącego pomiędzy drzewami Jake'a, który wpatrywał się w nią przez długą chwilę.Wreszcie ruszyli ku sobie.- Żyjemy - odezwała się Carolyn.W jej głosie nie było słychać szczę­ścia, jakie powinno towarzyszyć podobnym słowom.Jake chciał powiedzieć coś wesołego, by rozluźnić atmosferę, ale po­wstrzymała go nagła fala emocji.Mgliste, surrealistyczne wspomnienia po­żaru, wybuchów, ciał kolegów zawirowały mu w głowie.Ale miał Caro­lyn.To nadawało sens istnieniu, nawet jeśli cała reszta legła w gruzach.Jak powiedziała, żyli! Przypadli do siebie wśród leśnej ciszy.A jednak czuł strach.Coś mu mówiło, że złe jeszcze nie odeszło.Dopiero po czterech godzinach marszu wzdłuż rzeki natknęli się na chatę.W jedynej izbie stało stare wojskowe łóżko, chemiczna toaleta i kuchenka kempingowa na propan.Drzwi wisiały na jednym zawiasie i wszystko wska­zywało na to, że od wielu tygodni nikt tu nie zaglądał.- Urocze miejsce - wymamrotała Carolyn.Jake uśmiechnął się.- No, naprawdę wysoki standard.Widzisz może gdzieś telefon? Oparła ręce o biodra i przewróciła oczami.- Tak, oczywiście, że widzę.Myślę, że jest w szafce na naczynia.- Pode­szła do okna o stłuczonej szybie.Westchnął.- Musimy skontaktować się z policją.- Cóż, jak tylko.Hej! Tam jest łódka!Jake pospieszył, żeby spojrzeć przez okno ponad ramieniem Carolyn.- Gdzie?Poprowadziła go przez frontowe drzwi i dalej ku zbitemu z desek pomosto­wi.Mniej więcej w połowie drogi, obok rozrzuconego stosu drewna na opał leżało wśród liści odwrócone do góry dnem, zniszczone czółno z aluminium.- Myślisz, że nie zatonie? - zapytała.- Nie można tak po prostu ukraść jakiemuś człowiekowi czółna! Chry­ste, pewnie by nas tu za to powiesili.Skrzywiła się.- Masz lepszy pomysł? Nie wyobrażam sobie łażenia boso po lesie.Bardzo dziękuję.I nie zamierzam zamieszkać w tej budzie.Jake rozejrzał się dokoła.- Jezu, Carolyn, nigdy wcześniej niczego nie ukradłem.- No tak, zupełnie jak John Dillinger, zgadza się? Nie mamy tu zbyt wielu możliwości do wyboru.Wziął głęboki oddech, zatrzymał powietrze w płucach lustrując hory­zont, jakby szukał inspiracji.W końcu wzruszył ramionami.- A, do diabła, co tam!Przewrócił czółno na kil i zaciągnął je w pobliże pomostu, podczas gdy Carolyn wzięła wiosło leżące pod łódką.- Nie zmęczyłaś się zbytnio, kochanie? - wysapał, starając się ochronić palce u nóg przed zmiażdżeniem.- Nie, czuję się świetnie, złotko - uśmiechnęła się.- Zaniosę to wiosło na pomost.Czółno ześlizgnęło się z łatwością po trawiastym zboczu i wsunęło zgrab­nie do wody.Jake zanurzony po biodra pomógł Carolyn wejść do środka, a następnie wciągnął się sam, zajmując pozycję na rufie.Wiosłowali przez godzinę wzdłuż ściany lasu.- Myślisz, że zrobiliśmy z pięć kilometrów? - odezwał się Jake po raz pierwszy od wielu minut.- Według mnie zrobiliśmy tysiące kilometrów - odpowiedziała Caro­lyn.Leżała na plecach na dnie czółna, osłaniając ramieniem oczy przed słońcem.Tak naprawdę pytanie miało na celu sprawdzenie, czy śpi.- Dlaczego pytasz?- Hmm.Według planu, w obliczu nieprzewidzianych wypadków nale­ży ewakuować się na odległość co najmniej pięciu kilometrów.Chcę nam zapewnić bezpieczeństwo.Podniosła lekko rękę i zerknęła na niego spod przymrużonych oczu.- Stary łgarz z pana, panie Donovan.Nigdy nie zapoznałeś się z tym planem.Uśmiechnął się i wzruszył ramionami.- Nie, ale ty mi go czytałaś.- Następnym razem pokażę ci obrazki - rzuciła, ponownie ukrywając się za ramieniem.Koryto rzeki zwęziło się znacznie w ciągu kolejnych dwudziestu minut.W końcu dojrzeli pierwsze domy usytuowane wzdłuż brzegów.- Myślę, że wpływamy na obszary cywilizowane - powiedział Jake.Carolyn usiadła.Chatki myśliwskie po obu stronach rzeki zmieniły się w duże domy z po­dwórkami pełnymi starych pieców, lodówek i wszelakiego złomu.Niewąt­pliwie domostwa były zamieszkane.Usytuowane blisko brzegu budynki ocie­kały wilgocią, a żałosny widok potęgowały górujące nad nimi drzewa, które okrywały je wieczną ciemnością, osłaniając od przenikliwych promieni let­niego słońca.Carolyn spoglądała w zamyśleniu, wyobrażając sobie nieustającą wal­kę z pleśnią.Wzdrygnęła się na myśl o zapachu wypełniającym pozbawio­ne klimatyzacji wnętrza.- Jak ludzie mogą tak żyć? - zapytała głównie siebie.Wyobraźnia pod­dawała jej obrazy umorusanych dzieci bawiących się w zaniedbanych izbach w oczekiwaniu na kolejny nędzny posiłek.Jake naciągnął przez głowę podkoszulek Budweisera i wzruszył ramio­nami.- Nie mam zielonego pojęcia.Uśmiechnęła się z satysfakcją, rejestrując ten kolejny przejaw nieskoń­czonego optymizmu swego męża.- Szlachetność biednych, zgadza, się?- Cóż, na pewno nie mają się czego wstydzić - Jake jakby się bronił [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • personata.xlx.pl