[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Z błyszczącego wilgocią i mieniącego się różnobarwnym żwirem spągu wyrastały białe i różowestalagmity, krępe i przysadziste u podstawy, smuklejące ku górze.Niektóre sięgały wierzchołkami wysokoponad głowę wiedzmina.Niektóre łączyły się w górze ze stalaktytami, tworząc kolumniaste stalagnaty.Niktgo nie okrzyknął.Jedynym dającym się słyszeć odgłosem były dzwoniące echa pluszczącej i kapiącej wody.Poszedł, wolno, wprost przed siebie, w mrok, między kolumny stalagnatów.Wiedział, że jest obserwowany.Brak miecza na plecach dawał się odczuwać silnie, natrętnie i wyraziście - jak brak niedawno wykruszonegozęba.Zwolnił kroku.To, co jeszcze przed chwilą brał za leżące u podnóży stalagmitów okrągłe głazy, teraz wybałuszało na niegowielkie jarzące się ślepia.W zbitej masie szaroburyeh, pokrytych kurzem kudłów otwierały się ogromne100paszczęki i błyskały stożkowate kły.Barbegazi.Szedł wolno, a stąpał uważnie - barbegazi były wszędzie, duże, średnie i małe, leżały na jego drodze, animyśląc ustąpić.Jak do tej pory zachowywały się nad wyraz spokojnie, nie był jednak pewien, co będzie, gdyna któregoś nadepnie.Stalagnaty były jak las, nie sposób było iść prosto, musiał kluczyć.Z góry, z najeżonego igłami sopleńcówsklepienia kapała woda.Barbegazi - zjawiało się ich coraz więcej - towarzyszyły mu w marszu, turlając się i tocząc po spągu.Słyszałich monotonne gaworzenie i sapanie.Czuł ich ostry, kwaśny zapach.Musiał się zatrzymać.Na jego drodze, między dwoma stalagmitami, w miejscu, którego ominąć nie mógł,leżał spory echinops, najeżony masą długich kolców.Geralt przełknął ślinę.Wiedział aż nadto dobrze, żeechinops potrafił strzelać kolcami na odległość dziesięciu stóp.Kolce miały szczególną właściwość - wbitew ciało łamały się, a ostre końcówki wnikały i "wędrowały" coraz głębiej i głębiej, aż wreszcie dosięgałyjakiegoś wrażliwego organu.- Wiedzmin głupi - usłyszał z mroku.- Wiedzmin tchórzliwy! Ma stracha, ha, ha!Głos brzmiał osobliwie i obco, ale Geralt słyszał już takie głosy nie jeden i nie dwa razy.Tak mówiły istotynie przyzwyczajone do porozumiewania się za pomocą mowy artykułowanej - przez to dziwnie akcentujące iintonujące, nienaturalnie przeciągające sylaby.- Wiedzmin głupi! Wiedzmin głupi!Powstrzymał się od komentarza.Zagryzł wargi i ostrożnie przeszedł obok echinopsa.Kolce potworazafalowały jak macki ukwiału.Ale tylko na moment, potem echinops znieruchomiał i znów zacząłprzypominać wielką kępę bagiennej trawy.Dwa ogromne barbegazi przetoczyły się przez jego drogę, szwargocząc i powarkując.Z góry, spodsklepienia, dobiegł łopot błoniastych skrzydeł i syczący chichot, nieomylnie sygnalizujący obecnośćliścionosów i wespertylów.- Przyszedł tutaj, morderca, zabijacz! Wiedzmin! - rozległ się w mroku ten sam głos, który słyszał uprzednio- Wlazł tutaj! Ośmielił się! Ale nie ma miecza, zabijacz.To jak chce zabijać? Wzrokiem? Ha, ha!- A może - rozległ się drugi głos, z jeszcze bardziej nienaturalną artykulacją - to my jego zabijać? Haaaa?Barbegazi zagaworzyły głośnym chórem.Jeden, wielki jak dojrzała dynia, przytoczył się bardzo blisko iklapnął zębami tuż przy piętach Geralta.Wiedzmin stłumił cisnące się na wargi przekleństwo.Poszedł dalej.Ze stalaktytów kapała woda, dzwoniąc srebrzystym echem.Coś uczepiło się jego nogi.Powstrzymał się, by nie odtrącić gwałtownie.Stworek był nieduży, niewiele większy od psa pekińczyka.Trochę też pekińczyka przypominał.Z oblicza.Zreszty przypominał małpkę.Geralt nie miał pojęcia, co to jest.- W życiu nie widział niczego podobnego.- Widz-min! - wyartykułował wizgliwie, ale wcale wyraznie pekińczyk, kurczowo wczepiony w but Geralta.- Widz-mm-min.Sukin-syn!- Odczep się - rzekł przez zaciśnięte zęby.- Odczep się od buta, bo kopnę cię w dupę.Barbegazi zagaworzyły głośniej, gwałtowniej i grozniej.W ciemnościach coś zaryczało.Geralt nie wiedział,co to było.Brzmiało jak krowa, ale Wiedzmin szedł o każdy zakład, że krowa to nie była.- Widz-min, sukin-syn.- Puść mój but - powtórzył, z trudem panując nad sobą.- Przyszedłem tu bezbronny, w pokoju.Przeszkadzasz mi.Urwał i zakrztusił się falą obrzydliwego fetoru, od którego oczy łzawiły, a włosy zwijały się w kędziorki.Wpity w jego łydkę pekińczykopodobny stworek wybałuszał oczy i defekował mu prosto na but.Ohydnemusmrodowi towarzyszyły jeszcze ohydniejsze odgłosy.Zaklął adekwatnie do sytuacji i odepchnął nogą nachalne stworzonko.Dużo delikatniej, niż należało.Ale itak stało się to, czego oczekiwał.- Kopnął małego! - zaryczało coś z ciemności, ponad huraganowym wręcz szwargotaniem i skowytembarbegazi.- Kopnął małego! Skrzywdził mniejszego od siebie!Najbliższe barbegazi przyturlały mu się do samych nóg.Poczuł, jak ich sękate i twarde jak kamienie łapskachwytają go i unieruchamiają.Nie bronił się, był zupełnie zrezygnowany
[ Pobierz całość w formacie PDF ]