[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Znów wpatrzyłem się w por­tret.- A ten portret nic mnie, praktycznie biorąc, nie kosztował.Zamówiłem go z litości.Chciałbym móc twier­dzić, że poznałem się na geniuszu Modiglianiego.Ale to nieprawda.Nikt się nie poznał.Nawet ten spryciarz, pan Zborowski.- Pan go znał?- Modiglianiego? Spotykałem go.Wielokrotnie.Zna­łem Maxa Jacoba, który był jego przyjacielem.W ostat­nim okresie jego życia.Był słynną postacią Montparnasse'u.Chodziło się tam, by go obejrzeć.Spojrzałem ukradkiem na Conchisa, który wpatrywał się w obraz; ze zwykłego snobizmu nabrałem dla tego starszego pana szacunku i zaczął mi się wydawać już nie tak ekscentryczny i upozowany; przestałem także być pe­wien własnej lepszej znajomości życia.- Pewnie żałuje pan, że nie kupił pan więcej jego płócien?- Ależ kupiłem.- Ma pan je nadal?- Oczywiście.Tylko bankruci sprzedają piękne obrazy.Tamte płótna wiszą w innych moich domach.- Szybko zanotowałem sobie w pamięci tę liczbę mnogą, kiedyś opowiem to komuś przedrzeźniając Conchisa.- Gdzie są te pańskie domy?- A to się panu podoba? - dotknął posążku chłopca z brązu, który stał pod Modiglianim.- To model Rodina.Moje domy? Jeden jest we Francji.Jeden w Libanie.Je­den w Ameryce.Interesy wymagają mojej obecności w wielu krajach.- Dotknął drugiej brązowej statuetki.- A oto Giacometti.- Tu na Phraxos! Jestem wręcz oszołomiony.- Czemu nie?- A złodzieje?- Kiedy ma się tyle wartościowych obrazów, potem pokażę panu jeszcze dwa na górze, człowiek musi się zdecydować, jak ma je traktować.Czy uważać je za to, czym są, zamalowanym płótnem, czy też strzec jak sztabek złota.Zakratować okna i nocami budzić się ze stra­chu, żeby ktoś się do nich nie dobrał.Proszę - wskazał na posążki.- Może je pan ukraść.Zawiadomię policję, ale ma pan szansę, że pana nie złapią.Nie uda się panu jednak sprawić, żebym się nad nimi trząsł.- Z mojej strony nic im nie grozi.- Na greckich wyspach nie ma złodziei.Oczywiście wolę, aby obecność tych skarbów tutaj nie była zbyt szeroko znana.- To jasne.- Ten obraz jest interesujący.Nie ma o nim wzmian­ki w jedynym znanym mi catalogue raisonné prac Modig­lianiego.I jest niepodpisany.Ale nietrudno udowodnić jego autentyczność.Zaraz panu pokażę.Niech pan go weź­mie za róg.Odsunął na bok Rodina i zdjęliśmy obraz.Wyjął go z ramy.Z tyłu było parę kresek szkicu do innego por­tretu, a potem kilka nabazgranych słów, przy każdym jakaś cyfra, które później zostały do siebie dodane.- Jego długi.“Toto” to ten Algierczyk, od którego ku­pował haszysz.- Pokazał następne słowo: - “Zbo” to Zborowski.Patrzyłem na te niedbałe pijackie gryzmoły i nagle człowiek ten stał mi się bliski, poczułem jak potworna, jak niezbędna przepaść oddziela geniusza od tego, co na­zywamy normalnością.Ten człowiek naciągał, kogo się dało, na dziesięć franków, a potem wracał do domu i ma­lował coś, co miało uzyskać wartość dziesięciu milionów.Conchis obserwował mnie.- Tej strony obrazu nie ogląda pan w muzeach.- Biedaczysko.- On powiedziałby to samo o nas.I to on miałby ra­cję.Pomogłem Conchisowi zawiesić z powrotem obraz.Potem kazał mi obejrzeć okna.Były niewielkie, wąskie, łukowate, dwuskrzydłowe, każdy pilaster był uwieńczony rzeźbionym w marmurze nadokiennikiem.- To okna z Monemvasii.Ktoś wstawił je do chaty.Kupiłem więc tę chatę.- Zupełnie jak Amerykanie.Nie uśmiechnął się.- Są to weneckie okna.Z pięt­nastego stulecia.Podszedł do półek z książkami i wyjął album: - Pro­szę.- Zajrzałem mu przez ramię i zobaczyłem słynne Zwiastowanie Fra Angelico.Od razu zrozumiałem, dla­czego kolumnada wokół willi wydała mi się tak znajoma.Nawet obramowana biało posadzka z czerwonych płytek wyglądała zupełnie tak samo jak na reprodukcji.- Cóż jeszcze mogę panu pokazać? Mój klawesyn na­leży już do rzadkości.Jeden z pierwszych klawesynów Pleyela.Teraz wyszły z mody.Ale jest piękny.- Po­głaskał błyszczące czarne wieko, tak jakby głaskał kota.Pod ścianą stał pulpit na nuty.Po co komuś pulpit do klawesynu?- Gra pan także na jakimś innym instrumencie?Spojrzał na pulpit i pokręcił głową.- Nie.Ten pulpit ma dla mnie wartość uczuciowej pamiątki.- Ale po­wiedział to zupełnie obojętnym tonem.- Tak.Teraz pana na chwilę zostawię.Muszę załatwić korespondencję.Tu ma pan - pokazał gestem - pisma i gazety.No i książki, proszę sobie wybrać, na co ma pan ochotę.Pan mi wybaczy? A może chce pan pójść do swe­go pokoju, jest na górze.- Nie, dziękuję.Tu będzie mi świetnie.Conchis wyszedł, a ja znów wpatrywałem się w Modiglianiego, pogłaskałem Rodina, obszedłem dookoła pokój.Czułem się jak ktoś, kto zapukał do drzwi chaty, a zna­lazł się w pałacu; było mi niewyraźnie.Wziąłem plik fran­cuskich i amerykańskich czasopism leżących na stoliku w rogu i wyszedłem pod arkady.A po chwili zrobiłem coś, co nie zdarzyło mi się już od wielu miesięcy, zacząłem pisać wiersz [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • personata.xlx.pl