[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie było mnie przy tym, ale powiedziano mi, że zgodnie z regułami Danek natychmiast wybaczył krzywdzicielowi.To, co nastąpiło potem, było włoską wersją Pogotowia Ratunkowego - Pronto Soccorso - gdzie jedyną rzeczą pronto był całkowity zamęt wokół biednej nogi mojego męża.Nikt po mnie nie zadzwonił, więc dowiedziałam się o wypadku dopiero na widok Danka kuśtykającego przez nasze drzwi przy pomocy aluminiowych kuł, z kolanem obwiązanym jak tłumok i.zrujnowanym.Nie wiedziałam - płakać czy krzyczeć, ale nie odezwałam się ani słowem, wiedząc, że każda z tych reakcji tylko pogorszy samopoczucie Danka.Przez następnych parę dni zachowywaliśmy się bardzo ostrożnie, każde z nas starało się być tak miłe dla drugiego jak to tylko możliwe i nie okazywać, jak bardzo jesteśmy przerażeni.Cały czas czułam, że wspaniałość kilku zeszłych miesięcy nie może trwać wiecznie, ale kto jest kiedykolwiek przygotowany na katastrofę? Życie pełne jest łajdactw i łajdackich chwil, lecz kto chce o tym pamiętać? Zresztą, cóż to byłoby za życie, gdybyśmy obawiali się każdego dzwonka do drzwi i każdego listu w skrzynce?Danek udawał, że to wszystko po nim spływa, ale jego troska o naszą przyszłość była niemal namacalna - jego żona spodziewała się dziecka, a pełna sukcesów kariera sportowa była całkowicie finito.Życie uderzyło go piłką prosto między oczy i nawet rozsądny, spokojny Danek nie potrafił znaleźć wyjścia.Jego drużyna zapłaciła za dwie niezbędne operacje, ale potem nastąpiło: „To twój ostatni czek, stary.Trzymaj się”.Ichpospieszna, aczkolwiek zrozumiała obojętność wywołała moją zimną wściekłość i zabarwiła na czarno wiele nadchodzących dni.Na szczęście sezon sportowy już się prawie skończył, a poza tym i tak zamierzaliśmy odwiedzić Amerykę.Niemniej, siedząc pewnej nocy przy kuchennym stole, przemyśleliśmy wszystko i zdecydowaliśmy wrócić tam na stałe.W ciągu tygodnia spakowaliśmy się i powiedzieliśmy „żegnaj” życiu, które oboje zdążyliśmy tak bardzo polubić.Gdyby pozostawiono mnie samej sobie, pewnie bym się załamała, miałam przy sobie Danka i nasze dziecko, więc tylko przykro mi było, że sprawy przybrały zły obrót, ale świat się nie zawalił.Danek był ogromnie pokrzepiony faktem, że po zaledwie dwóch telefonach do Stanów złapał pracę.Było to miłe zajęcie opłacane przez Nowojorski Departament Parków i Rekreacji, a polegało na organizowaniu dla dzieciaków z getta programów typu letnie półkolonie z koszykówką.- Dwa telefony, Danku! Gdybym to ja wykonała dwie rozmowy, jedna z nich byłaby na pewno pomyłkowa! Jak, na Boga, udało ci się to zrobić?Wyjął z kieszeni monetę i „zgubił ją” dla mnie.- Tak się złożyło, że wyszłaś za niezłego magika, kró-liczku.Przy pomocy moich rodziców znaleźliśmy mieszkanie w „Ramionach Siekierki”, jak zaczęłam nazywać to miejsce po tym, gdy nasz „malowniczy” sąsiad z dołu zadebiutował.Znajdowało się przy Dziewięćdziesiątej Ulicy, blisko Trzeciej Alei, było wygodne, słoneczne i wystarczająco obszerne zarówno dla nas, jak i dla dziecka, kiedy przyszło na świat.Do czasu, gdy się wprowadziliśmy, Danek był już w stanie normalnie chodzić i całkowicie przystosował się do mieszkania.Ale wtedy właśnie coś ważnego zmieniło się w moim mężu.Może zdał sobie sprawę, że też jest człowiekiem - i to w całym znaczeniu tego słowa - że ma łamliwe kości, kolana, które można zwichnąć itd.Podczas tych pierwszych dni po powrocie do Ameryki przycichł i najwyraźniej coś przeżuwał, co w ogóle do niego nie pasowało.To nie znaczy, że zgorzkniał, zaczął filozofować czy.zamknął się w sobie.Stał się tylko cichszy i bardziej.powściągliwy.Jeżeli udawało mi się rozjaśnić jego twarz albo wywołać głośny śmiech, to było to jedno ze zwycięstw dnia.Na szczęście od początku polubił nowe zajęcie i każdego ranka z radością szedł do pracy.Zaczęliśmy spędzać weekendy u moich rodziców w ich domu na wybrzeżu Long Island.Jak było do przewidzenia, pokochali Danka od pierwszego spojrzenia i spędzaliśmy we czwórkę miłe dni, czując się bezpiecznie, zajadając letnie owoce i nie robiąc prawie nic, poza wysiadywaniem na słońcu i radowaniem się naszą wspólną obecnością.Jednym z wielu odkryć, jakich dokonałam tego lata, było uświadomienie sobie faktu, że już nigdy nie popływam z moim ojcem w morzu.Tego roku skończył siedemdziesiąt lat i obawiał się o swoje serce.Niedawna operacja zmęczyła go i przestraszyła.Kiedy byłam dziewczynką, każdy lipiec spędzaliśmy w domu rodziców, na Long Island.Wydaje mi się, że jedynym naszym zajęciem było wtedy pływanie w morzu.Mieliśmy fajki, pływaki, tratwy - całą flotyllę przedmiotów, których zadaniem było utrzymać nas na powierzchni, kiedy już zmęczy nas machanie własnymi kończynami.W mojej pamięci wszystkim, co pozostało z tych cytrynowo-jaskrawych dni na wybrzeżu, były koszyki pełne plażowych smakołyków - zimne, pieczone kurczęta, letnie piwo imbirowe, „Śnieżne Ciasteczka” - a także włosy mojego ojca przyklejone do jego głowy, błyszczące, kiedy tak płynął obok mnie na grzbiecie fali.Tak, jakby był władcą oceanu.Dużo spacerowałam z ojcem, zarówno w dzieciństwie, jak i tego lata, kiedy wróciliśmy z Europy.Moje wspominki dawnych, dobrych czasów wywoływały jego uśmiech i powolne kręcenie głową.To był ten rodzaj uśmiechu, który pojawia się na wargach, gdy wracasz myślą do czegoś wyjątkowo głupiego, co robiłeś dawno temu.Wyjątkowo głupiego, ale mimo to cieszysz się, że to robiłeś
[ Pobierz całość w formacie PDF ]